Strona główna 0_Slider Lekarz na ostatnie chwile życia

Lekarz na ostatnie chwile życia [WYWIAD]

0

Anetta Kasprzak – Radecka jest absolwentką Akademii Medycznej we Wrocławiu, swoją karierę lekarską widziała w medycynie rodzinnej, ale los zdecydował inaczej i poświęciła się pracy w świdnickim Towarzystwie Przyjaciół Chorych „Hospicjum”, którego jest jedną z pierwszych członkiń – założycielek. Hospicjum ze Świdnicy istnieje już od prawie 25 lat. Zajmuje się opieką nad osobami w ostatniej, nieuleczalnej fazie chorób nowotworowych.

Poświęciła się pani pomocy podopiecznym hospicjów. Skąd ten wybór?
Jestem lekarzem medycyny paliatywnej od kilku lat. W zasadzie od początku istnienia świdnickiego Hospicjum jestem z nim związana. Pracuję jako lekarz rodzinny, a w Świebodzicach prowadzę Hospicjum Stacjonarne. Skończyłam Akademię Medyczną we Wrocławiu, następnie zrobiłam specjalizację z medycyny paliatywnej. Dlaczego zdecydowałem się pracować w Hospicjum? Można powiedzieć, że to taki trochę „przypadek”, ponieważ po zakończeniu stażu podyplomowego w szpitalu przy ul. Westerplatte w Świdnicy oczekiwałem na rozpoczęcie rezydentury z medycyny rodzinnej.
Równocześnie zatrudniono mnie w Pogotowiu Ratunkowym i właśnie tam po raz pierwszy spotkałam się na żywo z ludźmi chorującymi na choroby nowotworowe i cierpiącymi na bóle z nimi związane. Zobaczyłem, jak udzielana jest im pomoc przez pogotowie ratunkowe. Poruszyło mnie zwłaszcza to, że ich ból był uśmierzany tylko od czasu do czasu. Zaczęłam się tym tematem interesować i trafiłam do pani doktor Ewy Kilar. Na początku jako wolontariuszka uczyłam się, jak można pomóc, jakie leki stosować i to pani doktor Kilar mnie wciągnęła w pracę hospicyjną. Później zostałam członkiem – założycielem Towarzystwa Przyjaciół Chorych „Hospicjum” w Świdnicy. W ciągu prawie 25 lat działania naszego Towarzystwa miałam krótką przerwę ze względu na sprawy rodzinne, ale już od ponad 10 lat powróciłam i znowu aktywnie działam w naszym hospicjum domowym.

Lekarze chcą przede wszystkim ratować życie, pani wybór jest bardzo trudny. Dla podopiecznych Hospicjum nie ma nadziei na wyzdrowienie.

Dla mnie praca w Hospicjum to jest taka pomoc samarytańska. Opiekujemy się ludźmi  w skrajnym cierpieniu i braku nadziei, którzy przez środowisko medyczne często są traktowani jak trędowaci. Lekarze pracujący w szpitalu czy w przychodni najczęściej rozkładają ręce, bo uważają, że takim pacjentom nie da się już pomóc, ponieważ nie da się zahamować postępu choroby. Natomiast medycyna paliatywna uczy nas tego, że można jeszcze wiele zrobić. Przede wszystkim można ulżyć w cierpieniu. Pokazuje nam, że można stosować leki przeciwbólowe, żeby pacjenci nie musieli odchodzić z tego świata zwinięci w kłębek z powodu bólu. Można łagodzić także inne dolegliwości: duszności, wymioty, zaparcia, bóle brzucha.

Robi się to za pomocą leków?

Tak, za pomocą leków. Istnieje szereg medykamentów działających objawowo i zapobiegających powikłaniom leczenia. Poza tym wydaje mi się, że właśnie to, że pacjenci w ostatnich stadiach choroby nowotworowej są odrzuceni przez medycynę i społeczeństwo mnie tak wzruszyło i pociągnęło do tej pracy. Po prostu chciałam pomóc, bo widziałam jak bardzo cierpią. To, że służba zdrowia ich tak potraktowała było dla mnie osobistym wyrzutem sumienia. Na szczęście medycyna paliatywna zaczęła się rozwijać dosyć intensywnie. Wiele się zmieniło od czasu, kiedy ja zaczęłam pracę, bo to już dwadzieścia pięć lat. Teraz mamy mnóstwo środków, aby tym pomagać osobom chorym. Nie można powiedzieć, że się nie da, zawsze można pomóc, bo choćby usiąść i potrzymać za rękę to też jest dla nich pomoc. Często ludzie chorzy na nowotwór są pozostawieni sami sobie i cierpią w samotności. A wiadomo, że każda obecność człowieka jest środkiem łagodzącym, bo człowiek cierpi nie tylko fizycznie, ale także psychicznie i duchowo. Te cierpienia psychiczne i duchowe są czasami o wiele gorsze niż te cierpienia fizyczne. Właśnie poczucie osamotnienia, odrzucenia przez społeczeństwo, wrażenie, że jest się dla kogoś ciężarem czy poczucie bycia niepotrzebnym to jest tak zwany ból psychiczny, nie mniejszy niż ten fizyczny. Wydaje mi się, że właśnie na tym opieka hospicyjna polega, żeby obejmować pacjentów z chorobą nowotworową taką opieką całościową. To nie może być tylko opieka lekarska, medyczna, ale również duchowa. Jeżeli są osoby wierzące to zapewniamy pomoc duchownego danego wyznania. Dajemy możliwość skorzystania z pomocy psychologa, który jeździ do domów i rozmawia z pacjentami, jeżeli zachodzi taka potrzeba, chociaż częściej wsparcia potrzebują bliscy, którzy się nim opiekują. Często choroba powoduje przewartościowanie dla całej rodziny. Nie można powiedzieć, że cierpi jedna osoba. Cierpi cała rodzina. Choroba nowotworowa ma wpływ na wszystkich, którzy się stykają z pacjentem. Zdarza się, że chore są matki, które mają małe dzieci i to jest chyba najbardziej trudne doświadczenie, bo oprócz tego bólu fizycznego pojawia się świadomość, że matka musi opuścić swoje dziecko. Tego bólu nie da się zniwelować żadnym środkiem farmakologicznym. Tu jest potrzebna troska, opieka, przebywanie z tą osobą, zapewnienie jej, że to dziecko po jej śmierci będzie miało odpowiednią opiekę. Tutaj dochodzą też socjologiczne czy społeczne sprawy, które są bardzo ważne, aby ulżyć chorym. Do tego czasami zdarza się, że chory nie ma pieniędzy na lekarstwa czy na środki opatrunkowe, bo, niestety, choroby nowotworowe często przebiegają z trudno gojącymi się owrzodzeniami, gdzie tych opatrunków trzeba sporo. Dlatego staramy się – na ile to możliwe – taką pomoc finansową zorganizować, by pieniądze nie były przeszkodą w leczeniu albo utrzymania komfortu ich życia.

A dla kogo choroby są trudniejsze? Dla chorego czy jego rodziny?

To zależy od psychiki. Bywają przypadki, że to chorzy pocieszają swoje rodziny. A ich bliscy tak boją się choroby, że gdy przychodzi lekarz czy pielęgniarka, mówią: „Proszę pani, tylko proszę nie mówić choremu, że choruje na raka”. Także to wszystko zależy od sytuacji, ale głównie od psychiki pacjenta. Są ludzie, którzy się od razu poddają, którzy nie walczą i ci zwykle dość szybko umierają. Natomiast są tacy, którzy mają jakiś cel w życiu i wtedy  wola życia jest silna, tacy potrafią z tą chorobą jeszcze długo żyć. Kiedyś mieliśmy pacjentkę, która umierała przez tydzień, ale czekała na syna, który miał przyjechać do niej z Niemiec. Zmarła dopiero, gdy przyjechał i się z nim pożegnała. Są pacjentki, które maja małe dzieci i czekają na jakiś ważny etap, np. na I Komunię Świętą dziecka albo osiemnaste urodziny i to jest dla nich motywacja, aby walczyć z chorobą i dotrwać do tego momentu.

Czy choroba nowotworowa różni się u osób starszych i młodszych?

Myślę, że tak. U ludzi młodszych zwykle rozwija się szybko, ponieważ ich komórki są lepiej odżywiane, młodsze, sprawniejsze w związku z tym etapy choroby przechodzą szybciej. Ostatnio miałam w przychodni pacjentkę, która przyszła z podejrzeniem kamicy pęcherzyka żółciowego, wysłałam ją na USG i okazało się, że oprócz kamicy,  ma również przerzuty w wątrobie… nie wiadomo skąd. To są najtrudniejsze sytuacje zarówno dla lekarza, jak i dla pacjenta, kiedy nie ma typowych dolegliwości, a odkrywa się, że choroba już od jakiegoś czasu toczy się w organizmie i trzeba szukać przyczyny i miejsca, z którego te przerzuty wychodzą.

A jak wielu pacjentów przychodzi na konsultacje do pani? Częściej pacjenci przychodzą sami, czy raczej są to ich rodziny?

Różnie bywa. Dzisiaj akurat dwoje pacjentów przyszło tutaj, do Hospicjum, osobiście. Natomiast tu, w biurze zwykle kontaktuję się z rodziną, bo najczęściej do naszego Hospicjum przyjmujemy pacjentów, którzy nie są już w stanie wyjść z domu. Dlatego też moja praca polega na odwiedzaniu ich w domach. Natomiast jeżeli jest potrzeba tylko przedłużyć leczenie, to rodzina przychodzi tutaj, do biura, a ja wystawiam im receptę.

Która praca pani zdaniem jest trudniejsza – ta tutaj, w hospicjum domowym czy w hospicjum stacjonarnym?

Trudno powiedzieć. Podobne sytuacje mogą zdarzyć się i tu, i tam. Zdarzało mi się, że pacjenci umierali mi na rękach w domu, bo akurat przyszłam w takim momencie, że już nic więcej nie dało się zrobić. Tylko usiąść, potrzymać pacjenta za rękę i poczekać, aż odejdzie z tego świata. Praca w hospicjum stacjonarnym daje mi o tyle większy komfort, że widzę częściej pacjenta, bo jestem tam codziennie i w każdej chwili mam możliwość go zbadać czy wysłać krew na dodatkowe badania. Natomiast w domu, wiadomo, widzę go rzadziej i on jest głównie pod opieką rodziny, więc odwiedzę go wtedy, gdy rodzina zaalarmuje, że coś się dzieje i że trzeba skontrolować sytuację.

Co czuje pani, gdy musi pani przekazać pacjentowi złą wiadomość dotyczącą jego stanu zdrowia?

Nigdy nie jest mi łatwo. Ważny jest sposób, w jaki to się robi. Nas, lekarzy medycyny paliatywnej uczą, aby te trudne informacje na przykład o chorobie czy też złym rokowaniu, tzn. że ta choroba jest nieuleczalna i stan pacjenta będzie się sukcesywnie pogarszał, przekazywać w sposób delikatny. Przede wszystkim trzeba z wcześniejszych rozmów wywnioskować, czy pacjent w ogóle chce taką prawdę poznać.

To znaczy, że nie wszyscy pacjenci chcą znać swój stan?

Tak, nie wszyscy pacjenci chcą wiedzieć, jakie jest rokowanie lub jaki jest przewidywany przebieg jego choroby. Po pierwsze, trzeba się dowiedzieć, co pacjent wie na temat swojej choroby i co chciałby wiedzieć. Czasami pacjenci mówią: Proszę mnie nie informować, proszę poinformować moją rodzinę i taką decyzje pacjenta także należy uszanować. Natomiast jeżeli pacjent domaga się odpowiedzi, to dla mnie, jako lekarza, jest to sygnał, że jest on na tyle silny psychicznie, że będzie w stanie tę prawdę przyjąć. Ja nigdy nie okłamuję pacjenta, nie pocieszam go, że „O, niech się pan nie martwi, wszystko będzie dobrze”,  bo wiadomo, że nie będzie dobrze. Po chwili pacjent straci do mnie zaufanie, bo jeżeli powiem, że będzie dobrze, a jest coraz gorzej, moje słowa staną się niewiarygodne. W związku z tym zawsze staram się mówić prawdę i przygotować pacjenta na przyjęcie tej trudnej prawdy.

Jak to wygląda?

Zawsze mówię, że, niestety, to nie jest choroba uleczalna i zrobimy wszystko, aby jej rozwój przechodził powoli oraz najmniej boleśnie jak się da. Staram się go także podtrzymać na duchu. Mówię, że zawsze będziemy na jego wezwanie, będziemy starać się mu pomóc. Jeżeli nastąpiłoby pogorszenie, będziemy przy nim czuwać, opiekować się nim i obiecuję, że nie zostanie sam w tej chorobie. Moim zdaniem właśnie to jest najbardziej potrzebne pacjentowi. Zaufanie oraz zapewnienie, że go samego z tą chorobą nie zostawimy. Nigdy nie odpowiem na pytanie: „A ile czasu mi zostało?”. Doświadczenie uczy, że to nigdy nie wiadomo, jak będzie. Dlatego ja takich diagnoz nie stawiam, nie stwierdzam, że został tydzień, miesiąc czy rok. Mówię: Tyle ile Pan Bóg da, tyle będzie. Czasami dodaję też, że to zależy od samego pacjenta, na ile będzie on walczył z chorobą, miał dobre samopoczucie, bo wiadomo, że śmiech to zdrowie. Jeśli pacjent jest pozytywnie nastawiony do życia, zawsze jest łatwiej mu walczyć z chorobą i przeżyć te ostatnie chwile życia.

Jak ważna jest rodzina i jej wsparcie dla pacjenta chorego na nowotwór?

Wydaje mi się, że jest bardzo ważna. Jeżeli pacjent jest otoczony kochającą rodziną, która zapewnia mu jego potrzebę bezpieczeństwa i bycia kochanym, tam opieka medyczna najrzadziej jest potrzebna. Dlatego, że to poczucie bezpieczeństwa, ten komfort, że są  bliscy oraz że są między nimi dobre relacje i miłość, którą ten pacjent wyczuwa to jest jak balsam na gorejącą ranę. I wtedy nasze interwencje są rzadsze. Natomiast pacjenci, którzy są opuszczeni, samotni albo ktoś z rodziny wpadnie od czasu do czasu i zapewni tylko najpotrzebniejsze rzeczy: picie, jedzenie lub czystą odzież cierpią podwójnie. I wtedy nasze wizyty u niego są częstsze i o wiele bardziej potrzebne.

 Co możemy zrobić, aby w jakiś sposób zapobiec chorobie?

Jedyną profilaktyką, obok badań, jest zdrowe żywienie. Bo jedynie na to mamy wpływ, tak naprawdę. Na zanieczyszczenia w powietrzu nie mamy, chyba, że każdy by chodził w maseczce z filtrami, tak jak to się już dzieje w Krakowie czy innych miejscach mocno zadymionych. Natomiast decyzję o tym, co jemy podejmujemy sami. Najnowsze doniesienia pokazują, że najzdrowsza dieta to taka, która zawiera niewiele produktów przetworzonych. W produktach, które są wysoko przetworzone, a to są np. konserwy, słodycze, wędliny, jest mnóstwo konserwantów, dodatków poprawiających wygląd i smak. Te wszystkie „dodatki” zaburzają funkcjonowanie naszego organizmu. Również żywność modyfikowana genetycznie. W naszych warunkach najczęściej spotykamy się z modyfikacją pszenicy, w ogóle zboża, a ostatnio także kukurydzy. Te wszystkie cywilizacyjne udogodnienia, niestety, wpływają na stan naszego zdrowia. To są obce białka, których nasz organizm nie przyswaja, z którymi zaczyna walczyć i ta walka go osłabia. Gdy przychodzi takie zagrożenie jak choroba nowotworowa, my już nie mamy siły na walkę z rakiem. Z tych powodów także coraz więcej widać alergii, coraz częściej ludzie chorują na zwykłe przeziębienia, ponieważ organizm nie ma już siły się przed nimi bronić.
Bo walczy z żywnością modyfikowaną, walczy z polepszaczami, konserwantami i różnymi innymi dodatkami do naszej żywności.

W takim razie co powinniśmy jeść?

Przede wszystkim proponuję jeść dużo warzyw, ponieważ one zawierają przeciwutleniacze i takie substancje, które zapobiegają wytwarzaniu wolnych rodników w naszym organizmie. Dieta oparta na warzywach, a także na zbożach, które są jeszcze niemodyfikowane, czyli owies, proso, z którego robiona jest kasza jaglana oraz kasza gryczana. W tej chwili to jest najzdrowsze żywienie. Ważne jest także przyjmowanie odpowiedniej ilości płynów. Toksyny są wypłukiwane z naszego organizmu tylko wtedy, gdy dostarczamy odpowiednią ilość wody. To jest co najmniej dwa litry dziennie dla człowieka normalnie funkcjonującego. U osób starszych może to być 1,5 litra, ale nie mniej. Starsi ludzie niestety nie mają tendencji do uzupełniania niedoborów, bo nie mają już poczucia pragnienia. I to jest też wielki kłopot w leczeniu tych osób. Także trzeba pilnować, aby starsze osoby te 1,5 litra dziennie wypijały, wtedy wypłukiwanie toksyn może występować bez zakłóceń. A kiedy jest upał – to dwa, a nawet 2,5 litra dziennie, podobnie w przypadku gorączki. Podsumowując – warzywa, kasze i trzeba dużo pić.

Rozmawiał Artur Ciachowski

Poprzedni artykułCzarna Mela szuka domu
Następny artykułPorażka ŚKPR-u na parkiecie outsidera tabeli