Jest taki rodzaj dźwięku – operowy, głęboki, wibrujący… głos ukryty pod falującym przy każdym zaczerpnięciu powietrza obfitym biustem, upchanym starannie w bogato zdobiony, choć czarny gorset wieczorowej sukni. Głos, przy którym drżą żyrandole, a ludzie płaczą. Nie ja oczywiście, bo ja swój niski próg wrażliwości odziedziczyłam po babci nieboszczce; mi tam wystarczy, jak zagra AC/DC, a już ryczę. W każdym razie są na to statystyki, że jak rozbrzmiewa muzyka w operze – dajmy na to taka Habanera z Carmen, albo rozetnie ciszę chór stu niewolników w Nabucco, to ludzie płaczą jak bobry. No, to ja poszukuję o takich właściwościach koloru.
Naukowcy mówią na to synestezja, gdy nie potrafimy odgraniczyć wyraźnie, co jest dźwiękiem, a co kolorem. Ja nie potrafię. Jestem stworzeniem synestezyjnie rozwiniętym do granic. Dla mnie każdy dźwięk ma kolor. I zapach też. Perfumy, których używam na co dzień mają kolor zielony lub żółty. I zdarza mi się – i Bóg mi świadkiem, że tak jest naprawdę – że potrafię cofnąć się od drzwi, by przebrać sukienkę, bo nie pasuje kolorem do perfum. I czasem jest to dość uciążliwe.
Dźwięki też mają dla mnie kolory. Najpiękniejsze kolory mają całe piosenki. Kiedyś próbowałam zastanawiać się, ile w tym widzeniu kolorów w dźwiękach jest moich własnych odczuć wynikających – jak to twierdzą naukowcy – z dysfunkcjonalnego działania mózgu, a ile z tego to sprawa zasugerowania mi widzenia konkretnego koloru przez dany teledysk. Niezależnie jednak od tych rozważań, dokonuję wciąż selekcji, który kolor wzrusza mnie najbardziej. Przy którym płaczę i się wzruszam, jak przy AC/DC.
Postanowiłam ostatnio nawet poważnie się wziąć za problem i zrobić z tym porządek raz na zawsze. Miałam nadzieję rozkminić to w ciągu godziny za pomocą butelki gruszkowego cydru z Biedronki, wydobyć to z siebie, z głęboka. Trzy godziny i trzy butelki cydru później dalej byłam w lesie. Nie doszłam nawet do pół drogi. Nie mogę zdecydować, czy bardziej wzrusza mnie czerwień, czy zieleń. Brąz czy fiolet. A może pożerająca wszystko, nieskończenie nienażarta czerń. Trudny wybór: co nie jest na tyle sztywne i eleganckie, by wprowadzać zbędne napięcia, a na tyle emocjonalne, by przy tym powilgotniały oczy…
Do dziś zachodzę w głowę i wątpię, czy wyprodukowano tyle cydru, abym dała z tym radę. Póki co więc jestem wciąż w punkcie wyjścia, czyli punkcie jaki wykreślają ogóle tendencje. Tezę, że południk i równoleżnik ludzkich wzruszeń krzyżuje się na kolorze bordo biorę tymczasowo za swoją. Asekurancko i po najmniejszej linii oporu. Jakoś średnio się z tym czuję…
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl