Jedna z klientek co roku posyłała nasze rogaliki synowi na urodziny aż do Kanady. Paczka była droższa wielokrotnie od zawartości – mówi z dumą Marzena Chojecka, żona drugiego właściciela najstarszej cukierni w Świdnicy. Słynne rogaliki, nie mniej znane eklery i kremówki to smaki dzieciństwa dla większości świdniczan. Przedwojenne receptury nie zmieniły się od 75 lat.
Na zdjęciu Marzena, Stanisław i Szymon Chojeccy
– Kiedy pani Stefania, żona pierwszego właściciela przekazywała mi cukiernię, dała warunek: nic nie możesz zmieniać, ani dodawać, ani ulepszać. Możesz robić też swoje ciasta i ciastka, ale w starych recepturach nie mieszaj! Do dziś mam jej stary zeszyt z zapiskami. Mało co można przeczytać, ale pamiątka jest – mówi pan Stanisław i pilnuje testamentu pierwszego właściciela i jego żony. Praca w cukierni przy Długiej 68 była marzeniem dla ojca pana Stanisława. Przyjechał tu do siostry i mamy, które mieszkały w Pszennie, w 1950 roku. – Ojciec, chociaż Chojecki, i Władysław Chojecki to nie była rodzina, ale pochodzili z Leszczyny między Bochnią a Limanową. To była bardzo biedna wieś – wspomina cukiernik. – Ojciec po przyjeździe od razu chciał się u pana Chojeckiego zatrudnić, ale nie było miejsc. Trafił do piekarni Adamusa w Pszennie, gdzie wyuczył się na czeladnika piekarstwa i w tym fachu pracował kilkadziesiąt lat. Ale bardzo często chodziliśmy do cukierni na Długiej na lody, wtedy chyba jedynej w Świdnicy.
W 1975 roku w grudniu pan Stanisław rzucił naukę w liceum. – Ojciec powiedział, że w takim razie pójdziesz za cukiernika się uczyć. Akurat było miejsce u Chojeckiego. „Jak ja nie mogłem, może ty będziesz” – przywołuje słowa ojca pan Władysław. Od razu zaczęła się nauka praktyczna przez sześć dni w tygodniu. W szkole zawodowej już nie było miejsc, więc naukę przyszły mistrz rozpoczął z opóźnieniem, ale umiejętności zdobywał od pierwszego dnia. – Jako uczeń w pierwszej klasie ja już bardzo dużo umiałem – mówi z dumą. Szkoła trwała 2,5 roku i skoncentrowana była na praktycznej nauce.
W 1975 roku cukiernia przy ul. Długiej 68 działała już 30 lat. Władysław Chojecki był jednym z pierwszych pionierów, którzy po II wojnie światowej trafili do Świdnicy. Z trzech zaproponowanych mu adresów na cukiernię wybrał lokal właśnie przy Długiej 68, gdzie mieściła się wcześniej piekarnia. Przywiózł ze sobą olbrzymie doświadczenie cukiernicze i receptury. W prowadzeniu cukierni pomagał mu brat i żona Stefania, która przez wiele lat sama stawała za ladą. Systematycznie cukiernik kształcił uczniów, pan Stanisław pamięta także dwóch czeladników – Winiarskiego i Durę. – Uczniów przewinęła się chyba setka, ale może z 10 zostało czeladnikami. Nie dawali rady, za dużo pracy było – mówi mistrz.
Z lewej zdjęcie wykonane w grudniu 1945 roku. Władysław Chojecki z pierwszą pracownicą. Z prawej Marzena i Stanisław Chojeccy.
Kiedy zaczynał naukę u Władysława Chojeckiego, wypiekane były prawie wszystkie ciasta i ciastka, które można kupić aż do dzisiaj. – Rogaliki kruche nieśmiertelne, eklery nieśmiertelne, kremówki, które teraz nazywamy świdnickie, napoleonki czyli różowe, grzybki, dekorowane, babeczki, tylko nie orzechami, a z kremem na wierzchu i z ciast makowce, babki drożdżowe, babki piaskowe; keks i sernik wiedeński tylko od święta – recytuje jak z nut. W tamtych czasach trudniej było o produkty, chociaż pan Stanisław z rozrzewnieniem wspomina sery, masło, śmietana i jajka przywożone wprost ze wsi. – Teraz wszystko musi mieć atesty – tłumaczy.
Skąd receptury? – To wszystko Chojecki miał z praktyk swoich przed wojną. Pracował w bardzo wielu miejscowościach, w Bochni, w Krakowie, w Tarnowie, w Bydgoszczy – to co ja pamiętam z jego opowieści. Za okupacji pracował w krakowskiej cukierni, ale nie znam jej nazwy. To musiała być bardzo dobra cukiernia, bo tam zaopatrywała się cała „góra” Niemców. Oni mogli wchodzić na produkcję, patrzyli, jak on to robi, z jaką dokładnością, zainteresowaniem, mozołem. I przychodził taki Niemiec – jak to Chojecki opowiadał, pod wąsem i mówi „Ja, gut Konditorei” i łup mu paczkę papierosów – przywołuje wspomnienia pan Stanisław. – Jest taki film „Wodzirej” i tam akcja odbywa się w kawiarni-cukierni, z wielkim zdziwieniem zauważyłem, a to była połowa lat 70., jak kręcili ten film, że połowa ciastek to nasze ciastka!
Pan Stanisław z rodziną sporo podróżował po kraju i wszędzie szukał wyrobów podobnych do własnych, a zwłaszcza rogalików. – Nigdzie takich nie spotkaliśmy! Nie spotkałem się także z podobnymi formami do ich wypiekania. Nasze robione są na wzór tych, z których korzystał Władysław Chojecki. To jest nasz hit! Wszyscy, którzy porozjeżdżali się po Polsce i świecie, wspominają nasze rogaliki, a i eklery też! – dodaje cukiernik, a żona Marzena wylicza długą listę państw, do których rogaliki były wysyłane przez klientów. Pyszne ciasta i ciastka do 2004 roku wypiekane były na piętrze kamienicy przy Długiej 68, od 16 lat pracownia znajduje się w Słotwinie.
Państwo Chojeccy doczekali się czworga dzieci. Syn Szymon zajmuje się logistyką, transportem i promocją. – Nie wiem, czy któreś z dzieci przejmie cukiernię, mam taką nadzieję. Na razie pomaga mi brat, jego żona jest ekspedientką w naszej cukierni – mówi pan Stanisław. – Cukiernictwem zajęła się najstarsza córka, ale jej pasją są torty artystyczne. Jakie cuda potrafi zrobić! – mówi dumna mama. – Jakie jest nasze życie? Słodkie! – uśmiecha się pani Marzena. Za tą słodyczą kryją się jednak liczne wyrzeczenia i bardzo ciężka praca. – Dom był dostosowany do męża, który wstawał o drugiej w nocy. W dzień trzeba było pilnować, żeby był spokój, kiedy spał. Jego praca jest ciężka i wymagająca, a za te 45 lat zapłacił zdrowiem – dodaje.
Jubileusz 75-lecia Cukiernia Chojeccy będzie świętowała do końca listopada. Na ciastko skusi się mistrz Stanisław, choć jak żartuje, ze słodyczy najbardziej lubi ogórki i śledzia. A serio przepada za jabłecznikiem.
Agnieszka Szymkiewicz
Zdjęcia Dariusz Nowaczyński