Tak naprawdę to nikt poza mną nie miał ochoty na tę wycieczkę. Po pierwsze pogoda nie mogła się zdecydować, czy zaświecić słońcem, czy chlapnąć deszczem. Po drugie trzeba było odbić od trasy jakieś 30 km po polskich wiejskich drogach, co w efekcie z powodzeniem mogło by uchodzić za odcinki specjalne rajdu Paryż-Dakar.
Malowana chata w Zalipiu
Tak więc patrzyli na mnie z minami takimi, jakbym poprosiła ich o to, aby oddali mi po jednej swojej nerce. Czy aby to konieczne i czy na pewno teraz. Nawet moja najmłodsza latorośl czyli Oliśka. W sumie mogłam się tego po niej spodziewać. To ona zawsze powtarza mi z wyrzutem przy każdej okazji: „Mamo, dlaczego my nie możemy jak wszyscy normalni ludzie pojechać gdzieś samochodem i poleżeć koło samochodu?” Ano, nie możemy najwyraźniej…
Bo ja byłam zdecydowana jechać do tej wiochy, nawet gdyby przy ulicy stała tylko jedna taka pomalowana chałupa. A gdy już pokonaliśmy te wszystkie zakręty, które wytyczał chyba jakiś z bożej łaski, pijany inżynier, okazało się, że malowanych chatynek jest tam cała gromada. Uparłam się, aby obejrzeć je wszystkie z poziomu gruntu. Trzeba było więc opuścić przytulny pokład samochodu. Zrobili to niechętnie, z wyrzutami na twarzy, co najmniej jakby stał przed nimi pluton egzekucyjny. Trudno!
Nikt jednak chyba nie żałował. Zobojętniałam chwilowo na wszelkie westchnienia i oznaki niezadowolenia. Postanowiłam samolubnie zasmakować w niespotykanym klimacie tej miejscowości. Obejrzałam wszelkie obiekty, mieszkalne domy i malowane przystanki autobusowe, jaskrawe płoty i pstrokate pszczele ule i psie budy. Miejscowość okazała się barwna również od środka. Roześmiane panie chętnie zapraszały do domów i za symboliczną opłatą pokazywały z dumą, jak daleko udaje im się przesunąć granice tego artystycznego absurdu. Kwiatami pokrywają ściany i sufity mieszkalnych pomieszczeń, piece, pralki, talerze i bezprzewodowe czajniki. Często też pokrywają kwiatowymi deseniami również i siebie. Z wieszaków spływają miękko zamaszyste malowane kiecki, a z półek wysypują się malowane tenisówki. A wszystko to pokryte zwykłą plakatówką, i gdy te kwiaciane monodramy nie odgrywają się właśnie na tkaninie, w użyciu jest jeszcze wodny lakier.
Można oczywiście rozwodzić się nad tym, czy ta sztuka ma jakieś głębsze walory, czy jest gustowna, czy w zgodzie z tradycją. Wszystko to można oczywiście… jak ktoś się uprze. Warto jednak oderwać się jednak od tych zagadnień, wyrwać to zjawisko z kontekstu i przyjemnie pobujać się w etnograficznej ciekawostce, która zrodziła się zupełnie niedawno, bo niespełna 100 lat temu. Zdecydowanie polecam. Miejsce jest niezwykłe i na pewno wrócę tam kiedyś z mniej marudnym towarzystwem. To postanowione.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl