– Nie mogłem spać, przewalałem się z boku na bok. Wstałem o 7.00 i postanowiłem, że muszę działać – mówi Ireneusz Rusiecki, budowlaniec ze Świdnicy, który busem z darami dotarł do szpitala w Kijowie, a w drodze powrotnej zabrał klatki z 23 kotami. – Bardzo żałuję, że nie udało mi się dojechać do miejscowości za Żytomierzem. Miałem zabrać ludzi, ale na drodze stanęły ruskie czołgi – mówi z żalem. Mimo że dosłownie otarł się o śmierć, już szykuje następny rajd.
Ireneusz Rusiecki jest absolwentem Zespołu Szkół Budowlano-Elektrycznych i w Świdnicy prowadzi jednoosobową firmę remontową. – Ta wojna nie dawała mi spać – mówi po długich namowach, by opowiedział swoją historię. Jest bardzo skromny i uważa, że po prostu trzeba działać, a nie gadać. – Kiedy rano w piątek zobaczyłem w internecie ogłoszenie o pomoc w wydostaniu z Kijowa ponad 20 kotów, zdecydowałem się jechać. Sam mam kota! – ale koty były tylko pretekstem.
Pan Ireneusz zgłosił się do świdnickiego Centrum Pomocy Ukrainie i załadował swojego busa po dach darami dla szpitala w Kijowie.Zabrał opatrunki, środki czystościowe, mleko dla dzieci, a kolega, policjant Rafał Szczygieł, dołożył 2 kamizelki kuloodporne, kabury i odzież dla obrońców placówki. Ruszył w piątek w nocy. – Od początku miałem przygody. Najpierw zapomniałem kluczyka do wlewu paliwa, ale byłem tak zdeterminowany, że wyrwałem korek. Potem okazało się, że nie domknąłem klapy i zgubiłem torbę ze swoimi rzeczami. Cały czas byłem tylko w tym, co na sobie.
Do busa wsiadła pasażerka, Ukrainka, którą pan Ireneusz zawiózł za Lwów. – Tutaj rodzina mnie ugościła, pomogli kupić kartę do telefonu. I tutaj spałem trzy godziny. Więcej w tej podróży na sen nie miałem czasu.
W drodze do Kijowa był kilkadziesiąt razy zatrzymywany na punktach kontrolnych. Tuż przed wyjazdem dzięki wsparciu znajomego z marcinowickiej firmy Procolor auto zostało oznakowane jako transport pomocy humanitarnej, ale i tak wszędzie budził zdumienie. Tłumacząc się i przebijając dziurawymi drogami dotarł do Kijowa. – Jaka to była radość w szpitalu! Na noszach wszystko wnosili, dali herbaty i ruszyłem dalej. Nie chciałem ich sobą obarczać – opowiada. Po rozładunku pojechał po koty. Zmieściły się 23 kontenery ze zwierzakami.
Wprost z Kijowa postanowił jechać za Żytomierz. – Przez wiele godzin kluczyłem, nie mogłem wyjechać z miasta. W końcu ktoś mi pomógł. 25 kilometrów za Kijowem zobaczyłem totalnie zniszczone osiedle. Pomyślałem, że to, miejsce, które widziałem w telewizji. Ale zaraz potem dowiedziałem się, że atak był 25 minut wcześniej!
– Zapytałem idących ludzi, czy dobrze jadę, a oni, że tak, ale radzą mi uciekać, bo wjechały tu trzy rosyjskie czołgi. Faktycznie, na asfalcie było widać ślady po gąsienicach, leżały pozrywane kable, ale nie myślałem, że oni są na końcu ulicy! Dopiero dostrzegłem w oddali kłęby dymu z rur wydechowych. Natychmiast zawróciłem z wielkim żalem, że nie mogę po tych ludzi za Żytomierz jechać…
Kiedy znalazł się na rogatkach miejscowości, zobaczył dwa samochody wojskowe. Wyskoczyli z nich żołnierze z karabinami. – Zrobiło mi się gorąco, pomyślałem, no to po mnie. Nie mam nawet białej flagi! Byłem przekonany, że to ruscy, ale to byli Ukraińcy! To im natychmiast opisałem, co widziałem przed chwilą. Nie wiedzieli o tych czołgach! Wysłali drona, potwierdzili i kazali mi szybko odjechać, bo „będzie gorąco”. Nawet się nie oglądałem, ale po drodze jeszcze zobaczyłem stanowisko moździerzy…
Nie odjechał za daleko, gdy tuż nad koronami drzew rosnących w lesie przy drodze pojawiły się dwa helikoptery. – Były 500 metrów ode mnie, gdy zobaczyłem serie, które poleciały z nich w kierunku wsi. Adrenalina tak mi skoczyła, że mało nie przebiłem podłogi wciskając gaz – opisuje. Gnał, na ile pozwalały zniszczone drogi. – I wtedy zaczął padać śnieg, gęsty, coraz gęstszy. Napadało błyskawicznie z 10 centymetrów, jezdnia zniknęła. Wpadłem w poślizg i uderzyłem w barierkę. Całe szczęście, że nic poważnego się nie stało i mogłem jechać dalej – opisuje.
We wtorek w nocy dotarł na granicę polsko-ukraińską, gdzie już czekali ludzie, by zabrać koty do Warszawy. – Dzisiaj jest jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu, bo to nie jest łatwy czas. Dzięki pomocy tych wspaniałych ludzi Anny Ferenc, Rafała Ferenca, Anny Domareckiej, niektóre zwierzęta z mojej hodowli zostały wywiezione z Ukrainy i są całkowicie bezpieczne!!! Ci ludzie sami zorganizowali dostawę moich kotów, spotkali się z nimi na granicy i umieścili w swoim domu! Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się osobiście, ale bardzo mi pomogli. Polacy to po prostu niesamowici ludzie!!! Bardzo wam wszystkim dziękuję! Ogromne i szczególne podziękowania dla @Ireneusza Rusieckiego, który dosłownie pod ostrzałem niósł koty i przywiózł je całkowicie całe i zdrowe!!! – pisze Marina Sams. Ireneusz do Świdnicy dotarł około 22.00.
Dzisiaj o 8.00 zastajemy go w pracy. – Właśnie robię zakupy i jadę remontować mieszkanie. Obiecałem i muszę to zrobić. Ale najchętniej już bym wracał na Ukrainę. I zrobię to! Kolega organizuje z Niemiec transport kamizelek kuloodpornych, śpiworów i powerbanków. Wszystko zawieziemy w kolejnym tygodniu, ale na 99 procent z innymi darami pojadę do Kijowa już w najbliższy weekend. Oni nas tam potrzebują. Wojna to straszna rzecz, a Putin to morderca. Ja nie mogę tu siedzieć…
Agnieszka Szymkiewicz
Zdjęcia udostępnione przez Ireneusza Rusieckiego