Strona główna Magazyn Refleksje Piękniejszy świat Beaty: Lapidaria podlaskie

Piękniejszy świat Beaty: Lapidaria podlaskie

0

Podlasie dla nas to – oprócz przebytych kilometrów i zapamiętanych upojnych widoków – również zestaw  zaskoczeń. I to nie tylko tych pozytywnych…

P8

Po pierwsze: KUCHNIA!

Śniadania, kolacje i suchy prowiant na całodzienną podróż szykowaliśmy sobie samodzielnie. Bułki z wędliną i serem, jakieś owoce i hektolitry wody oraz napojów izotonicznych stanowiły podstawę diety. Raz dziennie jednak pozwalaliśmy sobie na ciepłe danie w barze lub restauracji. Spróbowaliśmy propozycji kuchni żydowskiej, tatarskiej, litewskiej, a nawet bojarskiej. Bez względu jednak na to, w jakim przybytku się znajdziesz, podstawowym daniem, jakie będą chcieli ci sprzedać z etykietką „jedzenie regionalne” są kartacze. A z kartaczami jest trochę tak, jak z kwaśnicą na Podhalu: są miejsca, gdzie kucharz wyczynia cuda, ale są i takie, gdzie zamiast kwaśnicy zaserwują ci najpodlejszy kapuśniak. Tak i na Podlasiu trzeba kartacze brać pod lupę, aby zamiast tradycyjnego specjału nie dostać zwykłej, tyle że powiększonej do rozmiaru XXL, pyzy z mięchem.

Po drugie: LUDZIE!

Bardzo życzliwi i pogodni. Jakby wolniej żyją i jakby więcej mają cierpliwości. Przepuszczą w kolejce w sklepie. Objaśnią drogę. Nawet jak nie wiedzą, wytłumaczą. Nawet jak im nie po drodze, zaprowadzą i pokażą. Na trasie byli i tacy, którzy w Świdnicy byli, w wojsku tu służyli albo co najmniej wiedzą, gdzie Świdnica jest. Jak trzeba, oddadzą własne łóżko, wyniosą na drogę garnek schłodzonego mleka, podarują butelkę wody albo mapę.

Po trzecie: PUSTELNIE!

W niektórych rejonach łatwo się  zagubić – przypadkiem lub celowo. Przygnębiająca czasem jest ta napastliwa niezmierzona zieleń Puszczy Białowieskiej z jej bagniskami, drogami donikąd oraz zarośniętymi torami wąskotorówki. Co najmniej jakby miał się przemieszczać nimi pociąg widmo. Jednak to w Dolinie Biebrzy trafiliśmy w miejsce, które mogłoby posłużyć za scenografię powieści Stephena Kinga. W bramie wjazdowej do leśnej posesji oczy zatrzymały nam się na wetkniętej między belki bocianiej oskórowanej łapie. Na  trawniku nieopodal walały się gołe czaszki zwierząt.  Przed wjazdem zaparkowano starego poloneza. Wyglądał tak, jakby ktoś kto nim przyjechał, miał już nigdy nie opuścić tego miejsca. Domy jednak były artystycznie ubrane w ciekawe anielskie rzeźby i ludowe koguciki. Pod wiatą w koszach ułożono sterty butelek po winie, piwie. Obok leżała cała biblioteka – sterty książek głównie z lat sześćdziesiątych. Nigdzie jednak nie było człowieka. W ostatniej chwili dostrzegliśmy wielkiego psa bez uwięzi.  Nawet nie odwróciliśmy rowerów we właściwą drogę. Tyle nas widziano…

Po czwarte: HISTORIA!

Ma się wrażenie, że historia Polski działa się właśnie tam. Zabory, powstania, wojny, czystki etniczne, tragiczne pomory – wszystko to ma tam swoje pomniki. Skrupulatne opisy i ilustracje na tablicach informacyjnych pozwalają wczuć się w atmosferę wydarzeń. Przy pielęgnowaniu pamięci biorą udział wszyscy: samorządowcy, służby mundurowe, szkolna młodzież i mieszkańcy. Plewią cmentarze, podnoszą nagrobki, bielą krawężniki. Jeśli chcemy robić naszym dzieciom lekcję obywatelskiego wychowania, powinniśmy je wywieźć na Podlasie choć raz.

Jednak to, co na prowincji tak nas urzekło, w samym Białymstoku podano nam w wersji niestrawnej. Najważniejsze miejsca w mieście atakują tandetnymi graffiti o narodowościowych treściach.  Nachalne „Bóg-honor-ojczyzna” atakuje z każdej strony.  Po kilku godzinach spaceru zaczynasz wątpić, czy aby twoja polskość jest wystarczająco polska.

Po piąte: MIASTA!

W miejskich tkankach Podlasia nie płynie magdeburska krew. I to się odczuwa najbardziej przez nieobecność rynków. Gdy pytałam mieszkańców o rynek, wysyłano mnie na targ. W większości tych siedlisk rolę głównego miejsca w mieście pełnił zazwyczaj plac lub szersza ulica przed kościołem lub cerkwią. Tam się toczyło życie. Tam była restauracja, a handlowcy i klienci dobijali targu.  Tam ksiądz z popem i policjantem mieli oko na wszystko i wszystkich.

Po szóste:  NIE WSZYSTKO ZŁOTO, CO SIĘ ŚWIECI!

Gdy pierwszy raz zawitaliśmy do Supraśla, monastyr był zamknięty, bo to poniedziałek. W poniedziałki jest cisza klasztorna. Ale być w Supraślu i nie widzieć monastyru, to tak jak pojechać do Rzymu i nie zaciągnąć się odorem stęchlizny znad Tybru. W przedostatni dzień zaplanowaliśmy więc naszą podróż tak, aby jeszcze raz pognać do Supraśla. Ale jak pognać… Z odcinkiem prawie 80 km wyrobiliśmy się do 14-tej, czyli zrobiliśmy to, co zwykle zabierało nam czas do wieczora. Z jęzorem na brodach i z posmakiem własnej krwi w ustach wpadamy więc do tego monastyru, wykupując jeszcze uprzednio  cegiełkę. Na wejściu młody zakonnik uświadamia nas uprzejmie: „Właściwie nie wykupili Państwo usługi z przewodnikiem, więc nie jestem zobowiązany nic Państwu o tym miejscu opowiadać, jeśli jednak są jakieś pytania, postaram się odpowiedzieć.”  Pytań było sporo, odpowiedzi wyegzekwować raczej trudno. W efekcie jednak wyszliśmy bogatsi o wiedzę dotyczącą różnic w powstawaniu polichromii i fresków. I tyle.

Po siódme: KRAINA OTWARTYCH OKIENNIC!

Tak samo, jak drugi uczestnik tej wyprawy wymógł na mnie tę zwariowaną gonitwę do Supraśla, tak ja posunęłam się do najgorszych szantaży, aby w programie wycieczki znalazła się Kraina Otwartych Okiennic. Kraina była bogato reklamowana w rozmaitych przewodnikach i miała rozpościerać się w trójkącie utworzonym przez trzy wioski: Trześcianka, Soce i Puchły. Miała nas oczarować bogactwem typowej podlaskiej architektury o niebywałym nagromadzeniu na tej niewielkiej powierzchni. Miała być wręcz tej całej podlaskości definicją. Nic podobnego! Nieliczne i z rzadka tylko występujące kolorowe wiejskie chałupy nie zrobiły na nas wielkiego wrażenia. W porównaniu do innych wiosek, które mieliśmy już za sobą, wypadły wręcz bladziuchno.  Honor doliny uratowały jedynie dwie przecudnej urody cerkwie – zdecydowanie najpiękniejsze z tych kilkudziesięciu, jakie widzieliśmy na trasie. I choćby dla nich warto było nadłożyć te pierdylion kilometrów.

Po ósme: SKLEPY!

Zdarzało się, że podczas 40-kilometrowej trasy nie udało się znaleźć żadnej placówki handlowej ani żadnej restauracji. Gdyby nie to, że zaraz po opuszczeniu ostatniej noclegowni zaopatrywaliśmy się w duży zapas picia, po drodze usychalibyśmy z pragnienia. Bywają miejscowości, a nawet całe okolice, gdzie nie kupi się nic, dopóki w to miejsce nie zawita sklep obwoźny. My napotkaliśmy na obwoźny sklep mięsny, który głośnym pianiem koguta podawanym z głośników sygnalizował swoją obecność na długo przed tym, jak zaczął być widoczny. Zatrzymywał się przy niemal każdym domostwie. Dla nas surowe mięso okazało się jednak mało użyteczne.

Po dziewiąte: WSZECHOBECNY SKANSEN!

Do tych bajecznie kolorowych świątyń i malowanych na turkusy cmentarzy zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Kolejne wioski wciąż jednak nie przestawały nas zaskakiwać – a to chatą krytą strzechą, a to studnią z żurawiem, płotem wyginanym z wikliny, glinianymi garnkami na tym płocie. Ale prawdziwą wisienką na tym torcie były bociany. Prawdziwe bocianie szwadrony, żerujące na łąkach, lądujące, startujące, klekoczące w gniazdach.  Do tego dzięcioły, zimorodki, borsuki, pazie żeglarze – dzięki temu, że na rowerach poruszamy się niemal bezszelestnie, mieliśmy okazję zaskoczyć je w ich naturalnym otoczeniu.

Po dziesiąte wreszcie: POROZUMIENIE BEZ BARIER!  

Mam na myśli Green Velo – wielki szlak rowerowy, który wyprodukowany nakładem olbrzymich sił i środków, połączył ze sobą pięć województw. Trudno dociekać, ile to wódki trzeba było wypić, aby się dogadać na tylu płaszczyznach, dlatego tym większy szacunek mam dla władz tych rejonów, przez które szlak przebiega. Już pominę fakt, że trasa technicznie przygotowana jest raczej dobrze, że na trasie są wiaty, pod którymi można się schronić i punkty obsługi, w których można zadbać o swój rower. Że wzdłuż szlaku umieszczono liczne punkty informacyjne, mapy i platformy widokowe. Że łatwiej jest o wikt i opierunek. Że przeprowadzono trasę tak, aby odwiedzić wszystkie te miejsca, które najbardziej warto. Nie roztkliwiam się nad tym wszystkim za bardzo, bo poza tymi technicznymi cudami jednak najbardziej urzekło mnie to, że wszędzie spotyka się ludzi odbywających podobne  wyprawy do naszej, podobnie zapalonych do podróżowania, mających podobne doświadczenia i wrażenia. Ludzi podobnie zmęczonych i brudnych, ale uśmiechniętych wewnętrznie i zewnętrznie. Jeśli ktoś jeszcze ma opory, czy aby złapie podobnego bakcyla, na  początek swojej rowerowej pasji powinien obrać właśnie ten kierunek. Z całego serca polecam…

Beata Norbert

Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na  atrillo.pl

 

Poprzedni artykułObsesyjna Biblioteczka Agnieszki: Nasz skrzywiony bohater
Następny artykułMałki w podróży: Sześć powodów, by odwiedzić Łódź