Gdzieś w połowie podstawówki „przerabialiśmy” polskich nowelistów. Ciurkiem, jak leci. Bardzo nam się to przerabianie podobało. Zaczytywaliśmy się z wypiekami na twarzach w dramatycznych losach Antka, Janka Muzykanta i innych dzieciaków, które dotknięte zostały tak straszliwymi tragediami, że to, co przedstawiają współczesne filmy akcji brzmiałoby przy nich jak socjalistyczna pieśń obiecująca nowe lepsze jutro. Wyrafinowane sposoby na zadawanie ludziom cierpienia i mające w myśl wyższych idei uprzykrzyć współczesnym życie działały nam na wyobraźnię. Nie aż tak, abyśmy chcieli to wiernie naśladować. Takie rzeczy wszak w obecnych czasach ścigane są z wielu paragrafów. Niejednokrotnie jednak wyczytane wydarzenia stawały się kanwą dla podwórkowych zabaw. Ech, cóż to było dzieciństwo…
A wśród omawianych nowel był „Dym” Konopnickiej. „Dym” ten przez lat dwadzieścia z okładem stał mi ością – głównie za sprawą pewnego kolorystycznego zestawienia, z niezwykłą surowością napiętnowanego przez moją polonistkę. Otóż w noweli tej mowa była o wielkiej fabryce i o małym domku, który w cieniu tej fabryki stał sobie. W fabryce pracował, a w domu mieszkał pewien robotnik. Mężczyzna przychodził styrany pracą do domu, zasiadał przy stole czekając, aż na stole kobieta (matka) poda mu kolację. Pominę społeczne aspekty całej tej sytuacji, gdzie kobieta nadskakuje mężczyźnie, bo tu nie o to chodzi. Sedno, do którego tą beznadziejnie okrężną drogą zmierzam jest stół w tym małym domku, nakryty żółtą serwetą w niebieskie jelenie. I to właśnie owa serweta żółto-niebieska była tak mocno napiętnowana i uwypuklona przez polonistkę – jako symbol biedy, bezguścia i jarmarcznej tandety. I tak mi to głęboko wtatuowało się w moje osobiste poczucie stylu – że ta Żółć z tym Niebieskim nie powinna być łączona, że przez kolejne lata sąsiedztwo takie w żaden sposób nie było dopuszczane do mojej wyobraźni. Po prostu nie. I kropka!
Po latach jelenie odbiły się jeszcze czkawką przy czytaniu i oglądaniu perypetii Bridget Jones. Również Bridget skwitowała go stwierdzeniem „tandeta”, co nie przeszkodziło jej z właścicielem owiniętym w te jelenie wpakować się w niejedną – nazwijmy to oględnie – sytuację. I u mnie sweterek wywołał mdłości. To jednak tylko taka mała dygresja, bo nie o jelenie tu chodzi w istocie, a o zakorzenioną w mojej świadomości kolorystyczną awersję.
I myślałam, że dozgonnie będę bronić tej kwestii. Że będę nawet bardziej zaciekła w obronie swojego stanowiska niż sam pan Macierewicz broniący niektórych swoich spiskowych teorii, gdyby nie wyjazd na południe Europy. Bowiem tam owo sąsiedztwo i współistnienie barw zaatakowało mnie wielofrontowo i z nieznośną intensywnością. Błękitne okiennice na żółtej elewacji. Niebiesko-żółte majolikowe talerze. I takowe serwety i inne tkaniny.
Dałam się przekonać, że można. Ba! Podoba mi się to!
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi zapraszamy do sklepu Beaty Norbert: www.zapachydoszafy.na.allegro.pl