Z najeżoną fachowym słownictwem i skomplikowanymi zdaniami opowieścią o wyprawie turystek do lasu zmierzyło się prawie 40 śmiałków. W ósmym Dyktandzie Świdnickim wzięła udział rekordowa liczba uczestników. Tryumfowały panie, które zajęły dwa pierwsze miejsca.
Niedowierzanie i śmiech towarzyszyły pierwszemu czytaniu tekstu, który przygotowała Mariola Mackiewicz, nauczycielka języka polskiego w II LO w Świdnicy. Nazwy motyli i wszelkich innych stworzeń wprawiły w zdumienie uczestników zmagań, które zostały zorganizowane przez Ligę Kobiet Polskich. Las nieprzypadkowo był głównym tematem dyktanda. W tym roku panie z LKP wsparło Nadleśnictwo Świdnica.
Walkę z „bykami” wygrała Wanda Śliwowska, która zrobiła tylko 3 błędy ortograficzne i 10 interpunkcyjnych. Kolejne miejsca zajęli Agnieszka Piotrowska i Tomasz Lewicki ( po 5 błędów ortograficznych). Organizatorki postanowiły wyróżnić także najmłodszego uczestnika, Szymona Walentynowicza. – Żałujemy, że tylko dwie instytucje zgłosiły swoich zawodników do walki o tytuł „Bezbłędnego Urzędnika” – ubolewała Elżbieta Dudziak, prezes oddziału świdnickiego LKP. Odwagę mieli starostwo i Nadleśnictwo. Puchar starosty wygrała wicestarosta Alicja Synowska.
– Dyktando było bardzo trudne, naszpikowane specjalistycznym słownictwem – przyznaje zwyciężczyni, Wanda Śliwowska, bibliotekarka z Gimnazjum nr 3 w Świdnicy. – Pomogło mi oczytanie, a przy okazji fakt, że biologia to moja pasja. Takie akcje powinny być organizowane znacznie częściej i na większą skalę. Powinniśmy być dumni z naszego języka, kultywować nawet tę niezwykle trudną ortografię. Nie mogę pogodzić się z brakiem dbałości o poprawność, tępię byki nawet w sms-ach.
Na zwycięzców czekały cenne nagrody. Lodówkę i zmywarkę ufundowały zakłady Electrolux w Żarowie i Świdnicy, robot kuchenny przekazało Nadleśnictwo Świdnica.
Treść VIII Dyktanda Świdnickiego
ŻEŃSKI TEAM POD SZCZELIŃCEM…
W sierpniowy poranek ośmioosobowy team podróżniczek, w skład którego i ja ani chybił włączyłam się z nagła, gdyż pakowałam się do wyjazdu na chybcika i od niechcenia, postanowił przyjrzeć się skrupulatnie faunie i florze u podnóża Szczelińca w paśmie Gór Stołowych. Tak więc dzierżoniowska ornitolożka, choć z reguły nieco chaotyczna, skupiła swą uwagę na rzadko spotykanych odmianach skrzydlatych ptasich osobników, wśród których marzyło jej się rozpoznanie przedstawicieli takich gatunków jak: białorzytka, trznadel, grubodziób i wdówka rajska. Z kolei nasza pani entomolog, rodem z Bielska – Białej, uganiała się z żyłkowymi siatkami zakupionymi w Leroy Merlin za różnobarwnymi motylami, którymi chciała podwyższyć wartość swej kolekcji odziedziczonej przez jej hrabiowski ród z dziada pradziada.
Krzyczała ekstatycznie i rzęziła wręcz, gdy, kucając i harcując przezabawnie, miała jak na widelcu któryś z cenniejszych okazów. ”Toż to cudna jak marzenie krzyżówka malachitówka! Azaliż to nie piękność nad pięknościami, istna Miss Motyli, czyli zwójka zieloneczka! Ach, gdybyż jeszcze przyfrunął ku mnie mieniak strużnik, to oddałabym zań dwie złote półrublówki ze zbiorów mej chrzestnej matki!”- wołała, używając dość wyświechtanych hiperboli. Inna z pań, nazywana przez nas mikolożką, wszak grzyby były dla niej kwintesencją leśnego piękna, pochylała swą kształtną główkę ze świeżo zrobionym beżowo – rudym balejażem nad „Atlasem grzybów polskich” autorstwa Eulalii Pieczarkowskiej, wydanym w Hrubieszowie przez firmę edytorską „Kresy”. Nie zmitrężyła czasu, bo już wdychała nozdrzami woń upatrzonego w runie smardza, a za chwilę sunęła w swych skórzanych butach firmy Nike ku purchawce chropowatej, by znienacka pochylić się czule nad tęgoskórem pospolitym. ”Na pohybel grzybiarzom!”- wydusiła z siebie tuż obok domorosła zielarka, znana z tego, że prowadziła w Radiu Wrocław nudnawe audycje z cyklu „Nie bądź pustułka, pij ziółka”, a dla której herbaria były źródłem wiedzy o roślinnych truciznach.
Buszowała jak rozzłoszczona zła wróżka i wynurzała się z triumfalnie dzierżoną w żylastej dłoni gałązką lulka czarnego, by zaraz obrywać liście ciemiężycy białej, która skrywała się za krzewem zwanym bieluniem dziędzierzawą. A ja wybrałam słodkie nicnierobienie, chłonąc urodę lasu i od czasu do czasu uwieczniałam te ożywione działania cierpiących na ADHD koleżanek moim kupionym za zaskórniaki srebrzystym canonem z kartą pamięci o pojemności dziesięciu megabajtów, by móc potem przeglądać co lepsze ujęcia w Internecie. Hitem okazały się zbliżenia dostrzeżonych przeze mnie miniaturowych owadów, takich jak : przylżeńce, muchówki i chruściki. Żałuję, że mój zoom nie uchwycił w ruchu rzekotki drzewnej ani tym bardziej grzebuszki ziemnej. Mimo to poczułam się prawie jak Tony Halik…