Obcokrajowcy o Świdnicy cz.1

    0

    Karolina Moroz jest  stypendystką prezydenta Świdnicy w dziedzinie kultury. W Świdnicy mieszka od kilku lat. –  Od momentu przyjazdu próbowałam określić się wobec tego, nowego w moim życiu, miejsca – mówi autorka wywiadów z obcokrajowcami, mieszkającymi w Świdnicy, które co sobotę będą publikowane w Magazynie Świdnica24.pl –  Najpierw zwróciłam uwagę na miejską przestrzeń – to naturalne, gdy zna się tylko kilka osób i widzi nowe miejsce z perspektywy turystki. Wtedy Świdnica wydała się atrakcyjna. Ale wkrótce zaczęła uwierać. Bo ukazała swe ograniczenia. Zaczęłam poznawać świdniczan i podpatrywać, jak oni widzą swoje miasto. Często okazywało się, że pewne zjawiska są dla nich przeźroczyste, nie dostrzegają ich, bo tu się urodzili. Spotkałam się z różnorodnymi opiniami o Świdnicy, począwszy od przesadnego uwielbienia „małej ojczyzny”, poprzez stonowane, zdroworozsądkowe próby zrozumienia jej specyfiki, aż po bardzo krytyczne, nieprzyjemne głosy. Każda z tych opinii poparta była solidną argumentacją. Więc jaka jest ta Świdnica? Wielowymiarowa? Po doświadczeniu przestrzeni miejskiej, poznaniu mieszkańców i ich opinii pojawił się w rozumieniu tego miejsca kolejny aspekt – historyczny wymiar miasta. Okazało się, że Świdnica ma bogatą historię, a współcześni mieszkańcy chętnie odwołują się do dawnej świetności, często w przeszłości poszukując argumentów, dlaczego to miejsce i oni sami są szczególni i wyjątkowi. Historia paradoksalnie uzmysłowiła mi moją sytuację, bo dowiedziałam się, że Świdnica przez wieki była miastem wielu kultur, czyli że zamieszkiwały ją różne narodowości kultywujące swe religie, tradycje i języki. A więc zawsze było tu miejsce dla nowych obywateli – którzy w mniejszym lub większym zakresie (tu mógłby znaleźć się komentarz któregoś ze świdnickich historyków) mogli uczestniczyć w tworzeniu atmosfery miasta. Zaczęłam zwracać uwagę na to, czy we współczesnej Świdnicy znajdują się osoby, które przyjechały tu i mają podobny problem ze zrozumieniem nowego miejsca. I wtedy powstał pomysł, by pójść krok dalej – odnaleźć obcokrajowców i przeprowadzić z nimi cykl wywiadów o tym, jak widzą Świdnicę  i jej mieszkańców.

    Karolina Moroz

    Zanim zaproszę Państwa do lektury wywiadów, chciałabym wytłumaczyć się z pewnych decyzji edytorskich. Niektórzy z bohaterów wywiadów cenią swoją prywatność i poprosili o anonimowość – stąd często przywołuję te osoby jedynie z imienia. Intencją moich wywiadów było ukazanie Świdnicy z innej perspektywy – „oczami obcokrajowców” i mam nadzieję, że ta perspektywa będzie na tyle atrakcyjna, że wywoła twórczą dyskusję i wzbogaci świdniczan.

    Z Ukrainy do Świdnicy

    Może przejdziemy na ty?

    -Panie Włodzimierzu, nie mam śmiałości. Przejdę tylko, jeśli obieca mi Pan, że dowiem się więcej mówiąc „Włodku”.

    Proszę pytać.

    – Już bardzo dużo mi pan opowiedział, ale mnie interesuje przede wszystkim, czy wraz z wiekiem wspomnienia nie wracają mocniej? Czy  zdecydował Pan, które miejsce jest Pana miejscem na Ziemi?

    Najpierw przyjechaliśmy do Wrocławia. To były bardzo ciężkie czasy – może trudno sobie wyobrazić, ale mieliśmy podstawowe problemy z wyborem między rzeczami pierwszej potrzeby: czy iść pół godziny na piechotę, czy raczej pojechać tramwajem i nie zjeść obiadu. Więc pierwszym miejscem po wyjeździe z Ukrainy był Wrocław.

    – Świdnica była druga?

    Nie, po drodze był jeszcze Wałbrzych i Strzegom. Mój pobyt tam wiązał się z życiem zawodowym. Teraz mieszkam w Świdnicy

    – Jak Pan wspomina początki mieszkania tu?

    Byłem bardzo przyzwyczajony do czystej przyrody, wody, lasów, gór. Wraz z przybyciem na Dolny Śląsk odczuwałem wielką różnicę w przestrzeniach i czystości powietrza. Jako młody człowiek nie skupiałem się jednak na rzeczach „zdrowych”. Miałem ambicje, wcześniej studiowałem medycynę w Rosji i tutaj moim celem było zrobienie specjalizacji. Ale jak przez mgłę pamiętam, że zdarzało mi się zatęsknić za przestrzenią z moich rodzinnych stron. Tak było na początku.

    – Jak się Pan czuł w nowym środowisku? Jak dużą rolę odgrywało Pana pochodzenie?

    Bardzo szybko nauczyłem się mówić po polsku, ale nie mogłem stracić akcentu. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że tak naprawdę nie przeszkadzało to nikomu oprócz mnie. Ze względu na pochodzenie sam wycofywałem się z niektórych działań, ale też akcent pozwolił mi zainteresować moją osobą dziewczynę, która jest do dziś moją żoną. Na Dolnym Śląsku, w miejscu, gdzie rozwijał się przemysł, gdzie było dużo robotników, bardzo potrzebowano lekarzy specjalistów dlatego nie zastanawiałem się nad pochodzeniem, ale bardziej nad przydatnością. To były czasy rozwoju wielu dziedzin. Po wojnie najbardziej chcieliśmy wrócić do normalnego życia, budować, chyba dziś ludzie nie potrzebują niczego więcej, choć tak by się mogło wydawać.

    – Podobała się Panu Świdnica?

    Dziś podoba mi się bardziej! Ale wtedy miałem bezpośrednie porównanie z Wałbrzychem i nawet dziś w tym samym porównaniu widzę to podobnie: Świdnica była bardziej kameralna, czysta. Wspominałem już o moim wyczuleniu na punkcie czystości przyrody. Ale wciąż była miastem z zamkniętymi przestrzeniami, średniowiecznym układem ulic adoptowanym przez nowy porządek architektoniczny. Ani nie docenialiśmy tego, co średniowiecze zapoczątkowało, ani nie mieliśmy dobrych pomysłów na nowe zagospodarowanie przestrzeni.

    Skoro mówi Pan w czasie przeszłym, to znaczy, że coś się zmieniło?

    Oczywiście, zmieniła się przede wszystkim mentalność ludzka. Poza tym pojawiły się możliwości i dobre wzory – że trzeba doceniać i upowszechniać to, co nasze, z czego możemy być dumni. W Świdnicy zmieniło się bardzo dużo i w większości na dobre. Obecnie cieszy mnie, że jest sposobność odrestaurowywania tych pięknych świdnickich kamienic, które powinny być dumą miasta.

    – Mówi  Pan jak lokalny patriota.

    Mieszkając tyle lat w jednym miejscu trudno nie uznawać go za swoje. Owszem, chciałbym, żeby Ukraina i ukraińskie miasta rozwijały się w podobnym tempie, ale wiem, że to pobożne życzenia. Cieszę się, że w miejscu, w którym mieszkam od lat, zachodzi tyle pozytywnych zmian. To jest miłe, kiedy człowiek wychodzi na spacer właśnie po to, by zobaczyć jak postępuje remont jakiegoś budynku albo jak coś się buduje. Mam wtedy wrażenie, że jestem stąd, że skoro cieszy mnie tyle rzeczy związanych z rozwojem miasta, to muszę być stąd. No, jednego nie znajdę w mieście – tych przestrzeni, przyrody, którą kocham. Zostało to jakoś we mnie głęboko.

    – Czy ma pan jakieś szczególne wspomnienie związane ze Świdnicą?

    Mam świeżo w pamięci wizytę króla Szwecji w Świdnicy. Ta wizyta była miastu potrzebna, żeby pokazać mieszkańcom, że nawet największe koronowane głowy chcą zobaczyć  Świdnicę i jednocześnie żeby udowodnić, że nawet będąc królem, można zachowywać się swobodnie. To był duży zaszczyt dla miasta, ale jestem też pewien, że wielka przyjemność dla gości.

    Może mówię zbyt poważnie, więc dodam coś lżejszego dla rozładowania tej powagi: zawsze kibicowałem ludziom, którzy ubierali Hermesa na dachu jednej z kamienic w Rynku. To bardzo niebezpieczne, ale jestem przekonany, że to pokazuje duże zainteresowanie młodzieży miejscem, w którym mieszkają.

    – Gdy mówimy już o Hermesie, to pozostańmy na dużych wysokościach: czeka Pan na wieżę?

    Czekam ogromnie! Jak Bóg da, będę jednym z pierwszych zwiedzających. Mam teraz dużo czasu – nawet na stanie w kolejkach po bilety na wieżę świdnickiego ratusza.

    – Czy nadal jest pan czynny zawodowo? Co robi Pan obecnie w Świdnicy?

    Karierę zawodową zakończyłem dobrych kilka lat temu. Teraz staram się poświęcać jak najwięcej czasu wnukom, które mieszkają we Wrocławiu, ale wychowały się w Świdnicy. Gdy przyjeżdżają wspominamy miejsca, w których kiedyś się bawiły i one nieustannie się dziwią, że tak inaczej zapamiętały niektóre miejsca. Szczególnie parki wydają się im mniejsze niż kilkanaście lat temu. Słyszę często, szczególnie zimą, o tych niesamowicie wysokich i niebezpiecznych pagórkach, z których zjeżdżali zimą na sankach. Tych górek przecież nigdy nie było! Swoją drogą to ciekawe, jak ludzie zapamiętują miejsca, wydarzenia.

    – Pan pamięta czasy, kiedy jeździł Pan na sankach?

    Oczywiście, że pamiętam. Mieliśmy jedne sanki zrobione przez ojca z ładnie wygiętymi płozami obitymi kawałkami blachy. Ależ te sanki rozwijały prędkość!  Nasz dom stał na wzniesieniu –co prawda nie była to jakaś potężna góra, ale już prawie od samego domu można było zjeżdżać na sankach. Dodatkowo przygotowywaliśmy worki i wypychaliśmy słomą, na tym też zjeżdżało się pierwszorzędnie. To była cała trasa przygotowana przez nas, przez dzieci, która prowadziła od domu na drogę, kawałek drogą i skręcała nieopodal domu sąsiadów.

    – Wiem ze swojego doświadczenia, że najmniej przyjemny moment w zjeżdżaniu na sankach to powrót na górkę.

    Chyba dla nas nie było to wielki problemem. Mieliśmy w domu dużo obowiązków. Latem pomagaliśmy w polu, latem na Ukrainie potrafi być bardzo gorąco, więc całe życie przenosi się na zewnątrz. Szczególnie zapamiętałem kuchnie polowe, z których unosił się zapach zapowiadający posiłek po pracy. Byliśmy przyzwyczajeni do pracy i nasze dzieciństwo było z pracą splecione. Nawet zimą zawsze znalazło się coś do zrobienia. Te zabawy na śniegu, które wspominam, nie były częste. Może dlatego tak dobrze je pamiętam.

    – Jest coś takiego jak przysłowiowy ogródek. Czy ma Pan swoje hobby, swoje pasje?

    Ja mam ogródek nie tylko w przenośni! Na starość dużo radości przynosi mi przebywanie na działce. W uprawianie warzyw i hodowanie kwiatów bardziej angażuje się żona, ale dla mnie to jest miejsce bardzo spokojne, w którym lubię przebywać. Gdyby nie działka, pewnie bym łowił ryby. Teraz pozostaje mi patrzeć na wędkarzy nad zalewem. A co do zajęć, które lubię, to dużo czytam i spaceruję. Staram się też jak najczęściej bywać we Wrocławiu.

    – Zna Pan wiele miast i miasteczek na  Dolnym Śląsku. Czy widzi Pan coś wspólnego dla nich wszystkich?

    Ten teren jest przesiąknięty wspólną historią i wydaje mi się, że wspólna przeszłość wywarła wpływ również na podobieństwa dzisiaj. O Świdnicy mówi się „Mały Kraków”, ale dla mnie osobiście Świdnica ma więcej wspólnego z Wrocławiem.

    – Czy widzi Pan jakiekolwiek podobieństwo Świdnicy z miastami ukraińskimi?

    W architekturze raczej nie. Ale w serdeczności ludzi jak najbardziej tak. Mam czasem wrażenie, że nie ma dużych różnic między naszymi narodami. Słowianie potrafią się rozumieć bez słów!

    – Zachował Pan związki z Ukrainą – rodzina, przyjaciele?

    Kilka osób z rodziny nadal mieszka na Ukrainie. Rodzina odwiedziła mnie 2 lata temu. To było spotkanie po latach, bardzo się wszyscy zestarzeliśmy. Zapraszali mnie, żebym odwiedził ich, żebym zobaczył, jak mieszkają.

    – Chciałby Pan odwiedzić Ukrainę?

    Chciałbym, ale boję się, że nie wytrzymałoby tego moje serce.

    – Życzę Panu dużo, dużo zdrowia i bardzo dziękuję za rozmowę.

    Karolina Moroz

    Projekt zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu Gminy Miasto Świdnica

    Poprzedni artykułPolecam: Georg R.R. Martin „Gra o tron”
    Następny artykułCzary Penelopy: RILLETTES, brązowa konfitura