Mam słabość do literatury fantasy, co w moim wieku można już wziąć za objaw lekkiego zdziecinnienia. Ale lubię i … już. A jeśli tego fantasy w fantasy jest niewiele, jak na mój gust i „zapotrzebowanie”, to pełnia szczęścia gwarantowana.
Nie kryję, że moja przygoda z „Grą o tron” zaczęła się od serialu telewizyjnego w HBO. Nie wiedziałam nic o autorze, o książce, ba, nawet o filmie, ale 10 odcinków pierwszego sezonu połknęłam w jednej dawce dziennej. Nawet bez popijania ulubioną nalewką z malin. Spodobało mi się. Popędziłam do księgarni, żeby skonfrontować powieść z filmem. Radość moja była wielka, gdy dowiedziałam się, że „Gra o tron” to opasłe, ponad ośmiusetstronicowe tomiszcze (lubię grube). A na dodatek pierwsze w wielotomowej sadze „Pieśni lodu i ognia”, czyli że do przeczytania mam jeszcze pięć tomów i podobno każdy jest obszerniejszy od poprzedniego.
„Gra o tron” to powieść o walce o władzę. I to chyba najlapidarniej opisuje treść książki. Na Żelaznym Tronie w Krainach Zachodnich zasiada król Robert, niegdysiejszy znamienity rycerz i buntownik, który doszedł do władzy pokonując w wojnie przeciwnika. Dawniej prawy i waleczny, dzisiaj na wiecznym rauszu lub kacu zaniedbujący rządzenie, kochający polowania, pijatyki i hulanki. Kiedy umiera jego namiestnik, Robert powołuje na wolny urząd starego przyjaciela i druha Neda Starka. I to jest początek końca, długiego okresu spokoju w Zachodnich Krainach. Władcy pomniejszych państw Zachodnich Krain wyciągają rękę po Robertowy tron, knując i spiskując. A główną intrygantką okazuje się być sama królowa. Akcja płynie wartko, prowadzona przez Martina w dość zaskakujący sposób. Tytuł każdego rozdziału jest imieniem jednej z głównych postaci powieści. I wiemy wtedy, że oglądamy wydarzenia z perspektywy tej postaci. W powieści brak głównego bohatera. Możemy wybrać go sobie sami. Ale nie przyzwyczajajmy się za bardzo do niego lub do niej, bo może nas spotkać przykra niespodzianka.
Dużo tu bitew, turniejów, potyczek, rycerskich pojedynków i zwykłych burd na Królewskim Trakcie. Dużo o koniach, zbrojach, broni wszelkiej maści, obyczajach, strojach i życiu codziennym. Dużo o honorze, dobrym imieniu, odwadze, waleczności i sile. Ale dużo także o zdradzie, sprzedajności, podstępie, służalczości. Ale chyba najwięcej o chęci dominacji, pazerności i chciwości, żądzy władania, zaszczytów i tytułów.
I znów konkluzja się nasuwa, że przez setki, a nawet tysiące lat mogą się zmieniać dekoracje, stroje, wystroje i fasony, a natura ludzka pozostaje bez zmian. Tak samo jej blisko do upadku, jak i wniebowstąpienia. Martin stworzył swoich bohaterów niejednoznacznych. Nie ma tu czarnych i białych. Choć z pozoru są. To czytelnik dokonuje wyboru, po czyjej stronie się opowiada. Akcja powieści wciąga i trudno się do niej oderwać. Świat wymyślony przez Martina przypomina bardzo czasy Średniowieczne. Jest bogaty i fascynujący. Mnogość detali opisujących codzienność czyni zeń doskonały przewodnik po epoce, które od początku do końca jest wymysłem wyobraźni autora. Pułapką książki jest mnogość postaci w niej występujących. Ilość nazwisk lordów, rycerzy i innych wojów może przytłoczyć. Ale akcja sama wymusza na nas decyzje, komu dać szansę czytelniczej pamięci. A komu pozwolić przegalopować przez stronice bezpowrotnie.
Z chwilę telewizja HBO wyemituje drugi sezon „Sagi lodu i ognia”. Czas biec do księgarni po „Starcie królów”.
Izabela Jankowska