Oliśka została wegetarianką. Tak nagle, z dnia na dzień spadło to na nią. A że Oliśka ma bardzo silny charakter i dużą siłę perswazji, spadło to też za jednym zamachem i na mnie. I na syna. Koty póki co uratowane zostały przed tą pożogą, bo one na wszelką zieleninę patrzą bykiem, choć to koty…
Jemy więc hurtem wegetariańsko. I aby uniknąć gotowania na dwa gary – bo już z jednym zestawem sobie nie radzimy zbyt dobrze – wszyscy zmuszeni są jeść warzywa. A że Oliśka jest teraz w okresie najintensywniejszego wzrastania, łasa jest na to zielone żarcie, jak polityk na posadę w spółce skarbu państwa.
Aby się jakoś przed całkowitym unicestwieniem uratować, bo przecież ja kocham mięcho w każdej postaci, musiałam utworzyć z synem wspólny front. Coś na kształt jakiegoś groteskowego, mięsnego ruchu oporu. I niby tu przy wspólnym stole wcinamy te wszystkie sałaty, szparagowe fasolki i wszelakiej maści kiełki, to po kryjomu jednak łamiemy się kabanosem jak opłatkiem w otwartych drzwiach lodówki, z poczuciem winy tak wielkim, jakbyśmy wykradali owoce z rajskiego ogrodu. Raz w tygodniu zafundujemy sobie kotlety, lub karkówkę z grillowej patelni, jednak tylko wtedy, gdy dziewczę ma lekcje do późnego popołudnia. A i tak w pośpiechu wykradane kęsy stają nam kołkiem w przełykach, gdy Oliśka po powrocie woła od progu: „nigdy się tego po was nie spodziewałam”.
A wszystko zaczęło się, jak zwykle, niewinnie. Panienka zakochała nam się w zwierzętach jeszcze w przedszkolu. Przygarniała psy i koty, kaczki, które zgubiły drogę do rzeki, osierocone kosy. Ratowała pszczoły z basenu. Potem przyszedł czas na konie… Dużo koni… Cała stadnina. Pokochała je miłością bezgraniczną. To dla nich i przez nie nie możemy jej już kupić skórzanych butów, ani takowej torebki. To ze względu na nie od wieków nie chodzimy do cyrku ze zwierzętami. Teraz zachciało jej się przestać być grobem zwierząt. „Jak sobie poźródlisz, tak sobie wodogrzmotniesz” – wypisz wymaluj.
Skoro więc u nas w kuchni od pewnego czasu tak zielono, postanowiłam tę zieloność konsekwentnie przenieść na salony. Tę sałatkę z oliwek i awokado. Tę ożywczość, wiosenność i hiperwitaminowość. Nie tak bezinteresownie, bynajmniej. Ta eksplozja zieleni na kanapie i stole powinna uśpić czujność dziewczęcia, lub przynajmniej złagodzić jej żelazną konsekwencję we wpędzaniu mnie w poczucie winy. To wszystko mianowicie na tę okoliczność, że potrzebna mi mięsna dyspensa na weekendową kolację dla gości.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl