Małgorzata Szejnert „Wyspa klucz”

    0

    Zakochany po uszy w twórczości Ryszarda Kapuścińskiego, bardzo długo nie mogłem trafić na książki Małgorzaty Szejnert, choć są bardzo bliscy sobie i oboje to mistrzowska klasa naszego reportażu. Dopiero „Czarny ogród” otworzył mi oczy. Pozwolił zachłysnąć się stylem i perfekcją opisywanej historii, w czym bez wątpienia autorka nie ma sobie równych. A później była „Wyspa klucz”. Zmagałem się z nią blisko pół roku. Powoli i z namaszczeniem, bo materia nie wymaga pośpiechu ze względu na swój specyficzny charakter.

    „Wyspa klucz” to rzecz o tworzeniu się nowego narodu i mechanizmach, które mają zmniejszyć do minimum ryzyko w zetknięciu się z „innymi”. Stany Zjednoczone to z całą pewnością kraj imigrantów. Kim bowiem jest współczesny przeciętny Amerykanin, jeśli nie potomkiem ludzi, którzy tam przybyli z Europy czy Azji, albo zostali przymusowo przywiezieni z Afryki? Napływ imigrantów do nowej ziemi obiecanej był tak wielki, że pod koniec XIX wieku postanowiono stworzyć stację przejściową dla przybywających, by tam sprawdzać ich stan zdrowia, dokumenty czy prawo do przyjazdu i osiedlenia się.

    Założono ją na niewielkiej wysepce Ellis Island, położonej nieopodal wybrzeża Nowego Jorku. Wyspa okazała się świetnym miejscem do tego celu, ponieważ siłą rzeczy była odizolowana od reszty kraju i znajdowała się dosłownie za plecami słynnej Statuy Wolności, cóż za okrutna symbolika. Pasażerów przybijających do nabrzeża statków natychmiast kierowano na promy, które dowoziły ich na wyspę. Tu imigranci byli badani, najczęściej w trybie sześciosekundowym. Z czasem stacja była rozbudowywana i powstawały również szpitale, w których chorych leczono, nim mogli wkroczyć na teren USA. Badano nie tylko stan fizyczny, ale również zdrowie psychiczne. Tu również sprawdzano dokumenty przybyłych, ich prawo do przyjazdu i osiedlenia się w nowym kraju oraz cele podróży. Warto zaznaczyć, że to wszystko dotyczyło najbiedniejszych podróżnych, tych, którzy przypływali do Ameryki na tzw. Steerage, w fatalnych warunkach higienicznych i sanitarnych. Wielu z tych ludzi wsiadało na statek w przynajmniej przyzwoitym stanie zdrowia, ale tam łatwo szerzyły się najróżniejsze choroby. Władze dbały o nierozprzestrzenianie epidemii oraz o to, by nie przyjmowano imigrantów, którzy automatycznie staną się dla społeczeństwa ciężarem, a zatem niepełnosprawnych fizycznie, upośledzonych umysłowo, chorych psychicznie. Takich odsyłano z powrotem. Okrutne to, ale niepozbawione rozsądku. Dziś na Ellis Island znajduje się muzeum imigracji. Muzeum, w którym współcześni Amerykanie mogą choć spróbować poczuć to, co było udziałem ich zwykle przerażonych i zabiedzonych przodków, schodzących na ten niezbyt przecież gościnny ląd. Małgorzata Szejnert szczegółowo opowiada o samej wyspie, o jej kolejnych komisarzach, którzy zresztą często byli ciekawymi postaciami, o pracujących tam lekarzach, tłumaczach, fotografach, tragarzach, matronach, sekretarkach. Wielu z tych ludzi prowadziło zapiski, niektórzy później wydali książki i to one stały się bardzo cennym źródłem informacji o wyglądzie imigrantów, ich cechach charakterystycznych, zachowaniu, a nawet zapachach, jakie ze sobą przywozili. Autorka podobnie jak to było w „Czarnym ogrodzie” odtwarza dzieje wyspy i ludzi, którzy się przez nią przewinęli, a zaczynając jakiś wątek, nigdy go nie gubi ani nie pozostawia niezakończonego. Wiemy zatem dokładnie, w jakich okolicznościach żyli i umierali opisywani pracownicy stacji. Znajdziemy tu również kilka zatrzymanych przez carską cenzurę listów do Polski. Poszczególne części książki oddają bardzo dobrze kolejne etapy funkcjonowania wyspy i fal imigracyjnych. Bywały bowiem lata, kiedy przypływało tam kilka tysięcy imigrantów dziennie, bywało jednak też, że było ich o wiele mniej, a w okresie wielkiego kryzysu zaczął się ruch w przeciwną stronę, powroty do starych krajów, gdy ten nowy zawiódł. Ellis Island jako stacja imigracyjna umarła w 1954 roku śmiercią naturalną, a przyczyną tej śmierci było coraz większe rozpowszechnienie transportu lotniczego. Ludzie przestali przypływać statkami do Ameryki, przybywali samolotami przelatującymi nad coraz bardziej niepotrzebną i niszczejącą wyspą.

    Niech zachętą do przeczytania owej książki będzie cytat z pewnej recenzji zamieszczonej na moja biblioteczka.blox.pl – „Podziwiam Małgorzatę Szejnert za lekkość pióra, za przyjemność, jaką ewidentnie sprawia jej pisanie i obcowanie z tematem, który porusza, za czułość i wzruszenia, jakie z pewnością były i jej udziałem, gdy sama poznawała opowiadane nam historie. Jej reportaże są świetne warsztatowo, ale jest w nich też coś, co wymyka się wszelkim klasyfikacjom i czego nie da się w żaden sposób nauczyć ani udoskonalić, jest ogromna wrażliwość, ciekawość, dociekliwość i zainteresowanie każdym pojedynczym człowiekiem, bez którego nie byłoby przecież żadnej większej całości, żadnej wielkiej historii. Gorąco polecam tę książkę, bo opowieść o tej wyspie i związanych z nią ludziach naprawdę warto poznać.”

    Wacław Piechocki

    Poprzedni artykułWeź paragon!
    Następny artykułTkanie życia: Bogusław Wojskowicz – „Zefir”