Jedna z nielicznych świdnickich czekoladniczek, która tajemnice słodkiego materiału poznawała pod okiem najbardziej znanego w Polsce czekoladnika, Jacka Sikory. Kiedy urodziła się w szpitalu miejskim przy ulicy Westerplatte, była chyba jedynym dzieckiem, którego ojciec nie mogąc doczekać się na swoją pierwszą pociechę położył się piętro niżej na chirurgii. Była maluchem niezwykłej urody z kruczoczarną czupryną i bliżej było jej do małej Japoneczki niż Słowianki. Pewnie dlatego pierwszą ksywką, którą dali jej znajomi Iwony i Andrzeja Sowińskich, rodziców naszej dzisiejszej bohaterki było – „Dai To”. Ewa najczęściej powtarzała ten zwrot, no i została tak nazwana.
Była bardzo cichym dzieckiem i nigdy nie sprawiała kłopotów, a także nie przeszkadzało jej, że w domu zawsze było pełno od znajomych. Od początku przejawiała niezwykłe zdolności plastyczne. Niemal do końca liceum uwielbiała lepić z modeliny małe postacie ludzi i zwierząt. Każda z nich miała w sobie coś niezwykłego i indywidualnego. Później była szkoła, tu na miejscu i odległa za granicą. Edukacja w Niemczech była, jak dzisiaj wspomina, prawdziwą lekcją samodzielności. Dzieciaki u Sowińskich szybko stawały się samodzielne i dobrze sobie z tym radziły. To przede wszystkim zasługa otwartych rodziców.
Ewa poszukiwała swojego miejsca m.in. na ekonomii, udzielając korepetycji z niemieckiego, by ostatecznie trafić pod skrzydła mistrza Jacka Sikory. Czekolada zawsze należała do jej ulubionych smaków, ale dopiero w manufakturze Sikory znalazła prawdziwy urok tworzenia w niej. Nauczyła się dzięki Jackowi Sikorze eksperymentować, bo wielkie koncerny sprzyjają raczej masowym gustom. Czekolada z serem pleśniowym lub malinami i pieprzem? Proszę bardzo, dla czekoladników, jakim staje się dzisiaj Ewa, nie ma wyzwań nie do pokonania.
Czekolady pochodzące z manufaktur to ręczna robota. Od produktów, które zeszły z taśmy produkcyjnej, dzieli je bardzo wiele. Intensywny smak prawdziwej czekolady, niebanalne połączenia smaków, piękne opakowania, a przede wszystkim pasja wkładana w każdą pralinę wychodzącą z ich manufaktury przy ulicy Parkowej. Niektóre mają w sobie coś z miejsca powstania – jest i Red Baron, i świdnickie promocyjne loga. Przecież świdnicka manufaktura czekolady „Chocoffee”, mimo że już bez mistrza Jacka nadal tworzy słodkie cudeńka. Mają swoje lokale w Bielsku-Białej, Krakowie, Szczecinie i Wrocławiu. Obie z koleżanką robię to, co sprawia im największą frajdę. To sytuacja, o której marzy niejeden z młodych ludzi, by jego praca była też przyjemnością. Ewa Bugajska czuje się spełnioną osobą. W końcu jest ukochaną żoną swojego Andrzeja i mamą dziesięcioletniej Majki, która jak twierdzi mama, jest zdecydowanie bardziej przebojowa niż ona w jej wieku. Po latach wróciła na swoją ulubioną Okrężną, z której przed laty wyemigrowała do niezbyt odległej Jaworzyny Śląskiej.
Czy świdnicka czekoladziarka, która znalazła swoje miejsce i nieśpiesznie tka swoje życie ma czas na marzenia? Jakie one są?
– Pewnie, że tak. Te najbliższe dotyczą pracy. Marzy mi się czekoladziarnia jak z filmu „Czekolada” Lasse Hallströma. Ale nie gdzieś we Francji, gdzie otworzyła sklep Vianne Rocher, tylko u nas w Świdnicy. Najlepiej w jakieś małej kamieniczce z odpowiednim klimatem. Chciałabym, by miała ona coś z winiarni, bo nasze praliny przypominają produkt dla koneserów. Marzy mi się też domek z ogródkiem, bo podobnie jak mój tata zaczynam doceniać urok własnego trawnika. Dopieszczonego i pielęgnowanego. Ale koło tego domku koniecznie powinien być basen, możliwie jak największy.
Wacław Piechocki