Mój pan magik od maszyn zrobił właśnie to, co zrobił rok wcześniej mój pan hafciarz, a jeszcze wcześniej pan dostarczyciel nici i koronek – wyjechał na wyspy za chlebem. Wyludnia się nam okolica. Oj, miałaby teraz Konopnicka używanie.
A nie wiedziałabym o tej jego rejteradzie, gdybym pana maszynowego właśnie nie potrzebowała – gdyby maszyna nie rozjechała mi się w szczycie najpilniejszych, najbardziej pracochłonnych zleceń. Murphy przewidział wszystkie takie sytuacje i zarobił na tym masę forsy. Fuksiarz!
Tak więc że maszyna zepsuje się w najmniej odpowiednim momencie, mogłabym obstawiać w ciemno. Z powodu braku pana maszynowego przeszperałam wszystkie fora producenta i dystrybutorów, aby sobie jakoś pomóc. Założyłam wariant optymistyczny, że maszynę uda mi się postawić do pionu. Rozkręciłam ją na czynniki pierwsze. Na wielkim brystolu rozrysowałam wnętrze maszyny na każdym etapie tej zwariowanej destrukcji. Rozkręciłam wszystkie nierozkręcalne elementy, przeczyściłam i naoliwiłam ruchome połączenia i elementy, a następnie zabrałam się za odwrotne powtarzanie wszystkich czynności według naszkicowanych odręcznie schematów. No niestety, uczelnia która miała mi dać niezawodne techniczne wykształcenie, trochę przestrzeliła cel. Nie wiem, czy przypadkiem w związku z tym nie jestem nic winna systemowi oświaty, mojemu krajowi, Unii Europejskiej i każdemu, kto przyłożył rękę do tej edukacyjnej wpadki.
Ponieważ maszyna nie zatrybiła, trzeba było się przeprosić ze starą. A ta – wiadomo – w piwnicy. Piwnicę to ja mam jak w tych wszystkich horrorach, na końcu długiego wąskiego korytarza, który tym staje się dłuższy, im bardziej mi zależy, aby jak najszybciej opuścić te kazamaty. Pod drodze zrywam twarzą pajęcze nici i mijam podejrzane drzwi z napisem „Eintritt verboten”. Kiedyś myślałam, że za tymi drzwiami wciąż mogliby siedzieć Niemcy, którzy ukryli się tam wiele lat temu i nie wiedzą może, że już skończyła się wojna. Raz nawet zapukałam nieśmiało. Nikt nie odpowiedział. Znaczy że się spóźniłam i Niemcy pomarli z głodu.
Maszynę jednak – już bez niepokojenia Niemców nieboszczyków – wytargałam na górę. Znowu zaczął się chocholi taniec z oliwieniem, czyszczeniem i regulowaniem. Bo przecież ta stara też bez powodu w piwnicy się nie znalazła.
Tym razem techniczne czary-mary pomogły. Maszyna ruszyła i mogłam tuż przed północą dokończyć projekt.
Czy w moim życiu kiedyś pójdzie coś gładko, bez schodów i zgrzytów? Tak się nieśmiało zastanawiam…
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl