Czwarta próba zdobycia najbardziej niedostępnego szczytu na świecie, mimo że zakończona niepowodzeniem, zapisze się w historii nie tylko polskiego, ale także światowego himalaizmu. Obfitowała w nagłe, dramatyczne wydarzenia. Akcja ratunkowa na Nanga Parbat, odejście z wyprawy dwóch wspinaczy czy fatalna pogoda? Co nie pozwoliło na zdobycie K2? O kulisach wyprawy tylko dla Swidnica24.pl opowiada nestor polskiego himalaizmu, kierownik bazy Narodowej Zimowej Wyprawy na K2, świdniczanin Piotr Snopczyński.
Minęło kilka dni, odkąd wysiadłeś po powrocie spod K2 z pociągu i dotarłeś do domu. Jak się odnalazłeś tu, na nizinie?
– Trudność polega na tym, że trzeba zejść z 5 tysięcy metrów, gdzie panowały bardzo niskie temperatury i huraganowe wiatry. Byliśmy w takich warunkach blisko 3 miesiące. W ciągu tygodnia znaleźliśmy się na 300 m n.p.m., więc organizm się buntuje. Do tego dochodzi przesunięcie czasowe o 4 godziny. Dla mnie o 18.00 jest już północ! Zmieniła się flora bakteryjna, jest zupełnie inne jedzenie. Pod K2 gotowali nam Pakistańczycy, zawodowi, świetni kucharze, ale kuchnia pikantna, ostra. Sama żywność nie była taka jak tutaj. Ziemniaki przemarznięte, jajka zamarznięte! W zasadzie same mrożonki! Teraz wchodzi się w zupełnie inną rzeczywistość i organizm przeżywa szok. Staram się powoli przestawiać.
A mentalnie? Wciąż jeszcze jesteś pod K2?
Te miesiące zostawiają ślad w psychice. Zupełnie inne warunki. Żyliśmy w temperaturach -20, -30 stopni Celsjusza, do tego wiatr, który porywał wszystko. Budziłem się w pokrytym lodem śpiworze. Staram się powoli wracać z tych „kamieniołomów”. Krajobraz i teren w Karakorum na ogromnej przestrzeni jest bezludny, pokryty lodem, śniegiem i kamieniami. Zderzeniem był moment, gdy dotarliśmy do Islamabadu, a tam wszystko kwitnie, ptaki śpiewają, 26 stopni na plusie! To było bardzo sympatyczne, organizm od razu inaczej zaczął funkcjonować.
Ta wyprawa przejdzie do historii. Byłeś w samym jej sercu, widziałeś z bliska wszystkie dramatyczne zwroty akcji. Pierwszy – to akcja ratunkowa po Tomka Mackiewicza i Elisabeth Revol na Nanga Parbat. Co się u was działo, z waszym zespołem?
Te informacje, które docierały tutaj, były bardzo różne. Dla nas priorytetem wtedy było zrobienie lądowiska. Jestem ratownikiem górskim od 40 lat, na śmigłowcach mam nalatanych 1200 godzin, szkoliłem grupy specjalne, więc doskonale wiedziałem, jak należy się przygotować. Na przygotowaniach skoncentrowaliśmy się natychmiast po uzyskaniu informacji, że trzeba lecieć na ratunek. Ale – w Pakistanie to nie jest takie proste, tam wszystko rozbija się o pieniądze. W Nepalu są służby ratownicze na śmigłowcach, są ratownicy, mają wyciągarki, potrafią posługiwać się sprzętem ratowniczym i wspinaczkowym, potrafią nawet po kilka osób podnosić na linach. W Pakistanie jest wojsko i najdroższe śmigłowce na świecie! Generalicja, która wyszła z wojska, założyła firmę Askari i ta firma zarabia pieniądze poprzez to, że się dogaduje z wojskiem. Obowiązują procedury wojskowe. Oczywiście, piloci są znakomici, ale nie mają umiejętności ratowniczych. Dla nich podnoszenie na linach, zakładanie stanowisk to jest science fiction. Ale pierwsze i najważniejsze, od czego można mówić o akcji ratowniczej – czy są pieniądze na koncie. Francuzi w ogóle nie podjęli tematu, gdyby nie polska ambasada, żadnego ratunku by nie było. Polacy wyłożyli pieniądze, dali gwarancje. To jednak połowa sukcesu. Dalej są procedury i wojskowy regulamin. Żeby przylecieć do bazy pod K2, wzdłuż mają swoje oddziały wojskowe, które obserwują teren i jeśli ze względu na złe warunki pogodowe nie widać z Paju Trango Towers, to piloci nie wystartują. Nieważne, że w bazie pod K2 jest piękna słoneczna pogoda! Poza tym mogą latać tylko do 6 tysięcy metrów i nie ma mowy, żeby złamali regulamin. Największym problemem było to, żeby przylecieli. My byliśmy gotowi dobę przed ich przylotem, mieliśmy wszystko – tlen, jedzenie, sprzęt. Udało się wylecieć znacznie później, niż oczekiwaliśmy. W końcu polecieli na dwa śmigłowce i uratowali Elizabeth.
Czy wierzyliście wtedy, że jest po co lecieć?
Znając relacje z Nanga Parbat wiedzieliśmy, że się coś wydarzy. Nikt nie wchodzi na wierzchołek, będąc na wysokościach 2 tygodnie. Brak jedzenia, brak wyposażenia, zmęczenie… To wszystko działa na niekorzyść. Albo się wchodzi w 2-3 dni, albo wcale. Od razu mówiliśmy, że to jest nienormalne!
Ale mieliście nadzieję, że jest szansa na ratunek?
Dla Elisabeth tak. Zakładaliśmy, że gdyby Pakistańczycy polecieli na 6 600 m n.p.m., akcja byłaby sprawna. Znam tę górę, wspinałem się na nią zimą na wyprawie zimowej z Andrzejem Zawadą – kuluar Kirschofera pokonywaliśmy w bardzo trudnych warunkach 20 godzin, ale za nim jest takie plateau, gdzie można usiąść śmigłowcem albo wydesantować ratowników. Ale to się okazało ze względu na regulaminy wojskowe niemożliwe. Nie było też szans, żeby chłopcy (Adam Bielecki i Denis Urubko, przyp. red.) poszli na 7 300 metrów, bo nie mieli aklimatyzacji! Więc ratowanie Elisabeth, która schodziła, było realne. Tomka nie.
Ona uważała inaczej, o czym mówiła w wywiadach już po powrocie do Francji.
To jest jej tłumaczenie. Jak doszła do siebie zaczęła teoretyzować. To nie jest Francja, to nie jest Europa, to nie jest Nepal, gdzie śmigłowcami podlecą na 6 500 metrów i ściągną ludzi spod Everestu. W Pakistanie nie ma szans!
Z waszej strony zrobione było wszystko…
… i więcej nie dało się. Nawet gdyby weszli tam, gdzie został Mackiewicz, nie byłoby szansy na transport z takiej wysokości nieprzytomnego człowieka. To jest niemożliwe dla dwóch osób. To, co zrobili Urubko z Bieleckim, by uratować Elisabeth, było wyczynem – błyskawiczne wejście, spuszczenie na linach osoby z odmrożonymi palcami.
Jak to zdarzenie, które zwróciło uwagę całego świata na waszą wyprawę, wpłynęło na przebieg wyprawy na K2. Czy Nanga Parbat pokrzyżowała plany?
Myślę, że nie. W tym czasie, gdy Urubko szedł na dół z Bieleckim, inni szli w górę na K2 i realizowali kolejne zadania. Przykrym zdarzeniem był powrót do kraju Jarka Botora, zawodowego ratownika medycznego. Zostaliśmy na jakiś czas bez opieki medycznej, a w tym czasie zdarzyły się w dwa wypadki. Poleciały kamienie, gdyby nie kask Adam Bielecki mógł nie przeżyć. Rafał Fronia doznał złamania.
Te kamienie leciały na drodze Basków, pierwotnie wybranej jako część trasy na szczyt. Wybór tej trasy był chybiony?
Droga była właściwa. To najkrótsze dojście na ramię, na 7 900 metrów n.p.m., stąd można atakować szczyt. Latem jest dużo śniegu, idzie się w miarę bezpiecznie, ale zimą ta droga jest pokryta skorupą lodową, twardą jak beton. Za dnia z lodu wytapiają się kamienie, czego latem nie ma. Nie ma takiego zagrożenia także w nocy. Gdyby logistyka wspinania była trochę inna, tę drogę można było pokonać. Szczegóły jeszcze będziemy omawiać przy podsumowaniach. Przeniesienie na drugą trasę oznaczało wybór znacznie dłuższego dojścia.
Czy ta zmiana zaważyła na tym, że nie udało się wejść?
Nie, bo decydują okna pogodowe. Spadł śnieg, wiatr zaczął wiać z prędkością 100 km/h, góry aż wyły. Było bardzo niebezpiecznie. Zabrakło nam czasu, ale ponadto, to, co zrobił Urubko sprawiło, że końcówka wyprawy się nie ułożyła. Gdy Urubko z Bieleckim wrócili po założeniu bazy na 7 400, było wiadomo, że za trzy dni będzie okno pogodowe. Był wyniesiony tlen do obozu drugiego, była jedynka i dwójka założona, był pośredni namiot pomiędzy jedynką a dwójką, chłopcy doporęczowali miejsca, gdzie były stare poręczówki, dołożyli 150 metrów przed Czarną Piramidą. To zostało zrobione i cała logistyka była tak ułożona, że Adam Bielecki miał z Denisem Urubko wyjść do jedynki, dwójki i potem do trójki, wejść na ramię, przenocować i spróbować ataku na szczyt. Pozostali mieli asekurować w poszczególnych obozach. A ten (Denis Urubko, przyp. red.) sobie wyszedł po dwóch dniach! Nie mówiąc nikomu, zapakował się i wyszedł! Żadnego kontaktu nie chciał mieć z bazą, nie wziął radia. Poprosiliśmy, żeby połączył się z Krzysztofem, gdy dojdzie do „jedynki”, a on odmówił jakiejkolwiek współpracy. I to spowodowało, że wszyscy się zaczęliśmy martwić, co będzie, jeśli mu się coś stanie. Że trzeba będzie go ratować!
Czy to zniweczyło plany?
Przez te trzy dni cały czas rozważaliśmy, jak wysłać ludzi do góry po niego! To spowodowało, że wszyscy byli w fatalnych nastrojach. Kiedy wrócił, Krzysztof, ale i my wszyscy stwierdziliśmy, że nie życzymy sobie dalej z nim współpracy. Ten moment zburzył wszystko. Adam Bielecki nie miał drugiego partnera z aklimatyzacją. Żeby dojść na 7 400 metrów potrzeba co najmniej trzech dni. Dwa dni trzeba odpocząć w bazie, to już się robi pięć dni, a tu się kończy okno pogodowe i zaczyna sypać śnieg. Okno się zamknęło. Po opadach zabierany był sprzęt z góry, ale praktycznie wszystko było zalodzone, poniszczone. Z namiotów zostały strzępy.
Masz żal do Urubki?
Wszyscy mają.
Nie mówiliście o tym tak otwarcie.
To nie był dobry moment. On się nie nadaje na wyjazdy grupowe.
Czy on ponosi odpowiedzialność za fiasko całej ekipy?
Nie, ale był elementem, który nie współpracował z całym zespołem.
Już pojawiają się głosy, że będzie kolejna wyprawa na K2.
Będzie.
Czy jesteście w stanie zbudować zespół, który nie popełni takich błędów, jak na tej wyprawie?
Aż tak dużo ludzi, którzy mogą wspinać się na te górę, nie ma. Nie wystarczy mieć doświadczenia np. z najwyższych szczytów Ameryki południowej czy z Kaukazu…
To jest szansa, żeby zebrać tych najlepszych?
Jest. To nie musi być zespół 12-osobowy. Wystarczy o połowę mniej. Jest pomysł, żeby zrobić aklimatyzację na Aconcagui, to jest najwyższy szczyt w Ameryce Południowej, potem przylecieć pod K2 śmigłowcem, od razu wejść do minimum obozu drugiego. Gdyby wcześniej była grupa, która przygotuje bazę, poręczowanie, obozy, to grupa z aklimatyzacją mogłaby szybko wejść. Nie trzeba góry oblegać przez trzy miesiące, wystarczy tylko wpasować się w okna pogodowe. Prognozy dla K2 rok do roku praktycznie się powielają. W grudniu i na początku stycznia zwykle są okna 5-6 dniowe, w związku z tym można wiele przewidzieć i jest szansa na dynamiczną akcję.
Czyli można K2 wziąć sprytem?
Trzeba zaufać tym, którzy prognozują pogodę i mieć zgrany zespół.
Czy ta zakończona wyprawa nie zepsuła atmosfery na tyle, by zebranie zgranego zespołu okazało się niemożliwe?
Tak naprawdę wyprawa zweryfikowała ludzi, wiemy, kto przetrwał do końca, kto umie współpracować. Jest atmosfera koleżeńska, przyjacielska. Chcemy się spotykać, chcemy budować plany na przyszłość. Trzeba stwarzać sytuację dla rozwoju polskiego himalaizmu, a nie zamknąć go i powiedzieć „nie”, bo coś tam się nam nie udało.
Kiedy wyruszacie pod K2?
W tym roku. Do połowy grudnia trzeba założyć główną bazę i bazę wysuniętą, liny do obozu drugiego położyć i przygotować wszystko do wejścia.
A wejście na szczyt?
Przełom grudnia i stycznia. Może zaraz po sylwestrze.
Rozmawiała Agnieszka Szymkiewicz
Zdjęcia i nagranie są własnością Piotra Snopczyńskiego
Cała ekipa w Islamabadzie. Siedzą od lewej: Denis Urubko, Marek Chmielarski, Adam Bielecki, Piotr Snopczyński, Janusz Gołąb. W drugim rzędzie od lewej stoją: Artur Małek, Rafał Fronia, Marcin Kaczkan, Jarosław Botor i Piotr Tomala. W środku w rzędzie z przedstawicielami Alpen Club z Pakistanu kierownik wyprawy, Krzysztof Wielicki.
Rafał Fronia i Piotr Snopczyński na spotkaniu w Islamabadzie.
W drodze pod K2. Ze Skardu karawana przeszła przez 6 dni 100 kilometrów. Pakistańscy tragarze i uczestnicy wyprawy pokonywali strome podejścia, lodowatą rzekę. Temperatury spadały poniżej 20 stopni Celsjusza.
W drodze do bazy: widok na turnie Trango i Baltoro Cathedrals.
Baza pod K2.