Dzisiejszy poranek spadł na nas deszczem i jesiennymi aromatami. Gdzieś tam podskórnie czuję, choć termometr jeszcze na to nie wskazuje, że przed progiem stoi jedna z czterech moich ulubionych pór roku – jesień! Pani Jesień…
Przed laty, gdy już udało mi się pogodzić z sytuacją, że wszystko kiedyś odchodzi i nerwy w niczym tu nie pomogą, przyjęłam kurs na lubienie – lubienie wszystkiego, co rok ze sobą niesie. Nie są więc w stanie wyprowadzić mnie z równowagi ani chłody, ani deszcze, ani to, że kończą się wakacje i wraz z nowym rokiem szkolnym przybędzie mi obowiązków. Nie marudzę, gdy lada moment trawniki pokryją się szronem, a z drzew spadną liście.
Zabieram z koszyka jesieni wszystko, co dla mnie najlepsze. Suszę owoce dzikiej róży. Lada moment przyjdzie czas na tłoczenie soku z owoców czarnego bzu. Przerabiam tony pomidorów. Smażę jabłka. Z resztek owoców robię aromatyczne i zdrowe octy. W ogóle te octy robię już chyba ze wszystkiego.
W tym roku rzuciłam się również na mirabelki, które przez lata całe uważałam za najsmutniejsze owoce świata. Smutne, bo nikt ich nie chce. Smutne – w swym bezradnym, słodkawym rozkładzie i fermentacji pod krzewami, które mijam tu i ówdzie podczas moich rowerowych przejażdżek. Smutne – rozgniatane butami spacerowiczów.
W tym sezonie mirabelki to jednak królowe mojej kuchni. Powstały całe szeregi słoiczków z żółciutką, filuterną frużeliną, którą zjemy w domowych jogurtach. Część wylądowała w wielkim słoju, w którym bakterie przerobią je na ocet. Resztki posłużą do przygotowania pikantnej musztardy. Śliweczki powinny poczuć się pocieszone.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl