Walentynki się zbliżają wielkimi krokami. Dopadają zanim zdążymy się otrząsnąć z sylwestrowego szaleństwa. Od niedawna, gdy to wkroczyliśmy w erę celebrowania narodowych i chrześcijańskich wartości, i niemalże urzędowo nakazuje się miłować bliźniego jak siebie samego, a może i nawet bardziej, świętego Walentego promuje się już nie tylko jako patrona zakochanych, ale też epileptyków, osób z zaburzeniami nerwowymi i umysłowymi. Ja tam szczególnego rozjazdu w tym nie widzę, bo bycie w stanie zakochania dziwnie przystaje do bycia w stanie obłąkania. Znam takich, którzy oparami zakochania potrafią inhalować się całe życie. Ucieknę od oceny takiego podejścia, aby nie przysporzyć sobie wrogów więcej, niż mam do tej pory z powodu mojego niewyparzonego języka. Zamiast więc się wymądrzać zbędę to wymownym milczeniem…
W kwestii celebrowania walentynek w moim domu w tym roku forsuję podejście egoistyczne i egocentryczne. Co roku troszczę się o innych, w tym porozpieszczam siebie. Kupię sobie pudełeczko wykwintnych czekoladek i je bezwstydnie pożrę oglądając jakieś ckliwe romansidło. Poczytam książkę w wannie. Zaserwuję sobie też kosmetyczną ucztę. Wprawiam się w tej dziedzinie ostatnio dość intensywnie – z różnym z resztą skutkiem. Chwilowe niepowodzenia przy tworzeniu domowych kosmetyków traktuję jako wprawki i szybko puszczam w niepamięć, a więc do sedesu. Co któraś tam próba jednak się powiedzie i wtedy cieszę się z faktu, że wiem, co pakuję w swoją osobistą skórę. Cieszy się też moja skóra, że jej nie serwuję całej tablicy Mendelejewa, a tylko samo dobro ukryte w naturalnych składnikach.
Gorąco zachęcam, abyście i Wy dali się namówić na poeksperymentowanie w domu z produkcją własnych kremów, maseczek i balsamów. Zabawa ma tę zaletę, że nie kosztuje wiele, większość składników można mieć w zasięgu ręki, a skórze zaserwujemy specyfik, którego używanie będzie zdrowe i przyjemne.
Przepis spisywany na kolanie na dwa-trzy słoiczki naturalnej, kremowej rozkoszy:
Na początku przygotowuję warsztat: dokładnie przecieram wszystkie naczynia, sztućce i mieszadełka, które będę używać podczas tworzenia kremu. Używam do tego szmatki zamoczonej w spirytusie (tym spożywczym, do nalewek, spirytus salicylowy odpada, bo nie jest wystarczająco silny).
Potem zaczynam bawić się w alchemika. Przygotowuję osobno wodną i tłuszczową frakcję kosmetyku.
Frakcja wodna: około 50 ml mocnego naparu z rumianku, zielonej herbaty lub innej ziołowej – filtruję dokładnie przez wyjałowioną gazę i studzę do temperatury około 45 stopni.
Frakcja olejowa: około 50 g zmieszanych tłuszczów naturalnych: olej kokosowy, oliwa z oliwek lub inne oleje roślinne, masło macadamia, masło shea lub inne. Do tego dodaję około dwóch-trzech łyżeczek wosku pszczelego (np. startego na grubej tarce z pszczelej świeczki, kupionej od pszczelarzy). Wszystkie tłuszcze wraz z woskiem rozpuszczam w kąpieli wodnej i mieszam do ich całkowitego połączenia. Powinien powstać klarowny płyn.
Najważniejszy etap polega na połączeniu frakcji wodnej z olejową (obydwie muszą być w jednakowej temperaturze). Wygląda to trochę jak robienie majonezu, czyli do frakcji olejowej dolewam powoli frakcję wodną i miksuję blenderem. Składniki po chwili utworzą miękki, błyszczący krem. Pod koniec mieszania dodaję jeszcze kilka kropli olejku eterycznego w moim ulubionym cytrusowym zapachu oraz witaminę E zakupioną w aptece. Gotowy krem przekładam do odkażonych spirytusem słoiczków i wkładam do lodówki. Krem nie jest utrwalany, więc obchodzić się trzeba z nim ostrożnie – wyciągać z lodówki tylko na czas aplikacji oraz sięgać do słoiczka absolutnie czystymi rękami. Jest więc trochę przy tym tańcowania, ale przyjemność nasza i naszej cery odczuwana po wklepaniu takiego mazidełka zrekompensuje nam jednak szybciuchno wszystkie te ceregiele.
Miłego walentynkowania!
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl