Odległość pomiędzy turystyką a podróżowaniem zawsze postrzegałam jako przepaść. I zawsze chciałam znaleźć się raczej w gronie tych podróżujących. Z dala od kurortów i modnych deptaków, miejsc koniecznych do odwiedzenia, wyznaczanych przez poczytne przewodniki. Jeśli już odwiedzam te słynne miejsca, staram się to robić w czasie, w którym nie odbywają się słynne festiwale, święta kwiatów, święta chlebów, które i tak w moim mniemaniu sprowadzają się wszystkie do wspólnego mianownika: święta browarów, grilla i discopolowej muzyki.
Podróżowanie łączy się dla mnie nieodmiennie z ciszą i wysiłkiem. Dlatego staram się sięgać po to, co przychodzi z trudem. Z umiłowaniem wspinam się na trudne górskie szlaki i pokonuję duże odległości rowerem. Bezszelestnie. W pocie czoła. Z bólem pleców, czasem z zadyszką, bo niestety wiek już nie ten i kondycja z młodzieńczych lat gdzieś sobie poszła. Grunt, że zapał pozostał. Gdyby więc ktoś na mój zapał reflektował, mam do obdzielenia jeszcze trochę. Całkowicie za free…
W tym roku entuzjazmu wystarczyło na zrealizowanie szalonej wyprawy rowerowej na Podlasie. Tak to sobie wymyśliłam… Polskie krajobrazy postawiłam sobie w tym roku za punkt honoru. Zwłaszcza, że te tereny dotychczas znałam jedynie z pocztówek. Moją wyobraźnię dodatkowo skutecznie podkręcił swoimi filmami Jacek Bromski.
Ponad 700 km po wiejskich i leśnych drogach dało mocno w kość. I w mięśnie. Ale pozostawiło masę wrażeń i pozwoliło pozbyć się kilku kilogramów zalegających tu i ówdzie od zimy. To najszybsza kuracja odchudzająca świata. Szczerze polecam.
„Zrobienie” tego odcinka zajęło nam osiem dni. Do Ełku pojechaliśmy pociągiem, który jeździ niestety wolniej niż prze wojną. Chyba również wolniej niż przed pierwszą wojną. Gdyby już była wtedy kolej, jeździłby nawet jeszcze wolniej niż przed zaborami. Okropne przeżycie. Potem jednak było już tylko lepiej.
Mijane po drodze Ełk i Augustów nie zachwyciły nic a nic. Stanowiły kwintesencję tego, czego staramy się w podróżowaniu unikać – głośne kurorty z modnymi deptakami, drogimi restauracjami ze skłonnościami do gastronomii czwartej kategorii za cenę obiadu w Mariocie, stragany, a nich baloniki i blaszane bębenki, oraz kakofonia dźwięków odtwarzanych ze sprzętu lichej jakości – to wszystko raczej męczy niż cieszy oko, ucho czy podniebienie. Za to pojezierze Augustowskie i puszcza pozwoliły się wyciszyć i uspokoić. Las jak las – nie będę go tu szczegółowo opisywać, zwłaszcza, że każdemu z mijanych musiałabym poświęcić osobny akapit. Bo oprócz Puszczy Augustowskiej przejeżdżaliśmy przecież jeszcze Doliną Biebrzy i Narwi, Puszczą Białowieską i Knyszyńską, a każda z tych krain ma do zaoferowania całkiem różny repertuar zwierząt, roślin i krajobrazów.
Mnie jednak najbardziej zachwyciły wsie i architektura. Niepozorne wioski i przysiółki przycupnięte na obrzeżach lasów, przytulające się do niewielkich drewnianych, iskrzących się kolorami jak pstrokate papugi cerkiewek, stanowiących popisy ciesielskich i stolarskich mistrzów chyba nie z tego świata. Te cerkwie nadawały ton i rytm tubylczemu życiu. Korzystając z gościnności popów oraz wykorzystując sprzyjające zbiegi okoliczności udało nam się zajrzeć do kilku z nich. W jednej – tej najpiękniejszej, niebieskiej do granic – mieliśmy okazję wysłuchać liturgii odprawianej po cerkiewno-słowiańsku. Brzmienie żeńskich polifonicznych zaśpiewów będę wspominać do końca życia.
Podlasie to jednak nie tylko prawosławie. To również liczne synagogi, domy talmudyczne, żydowskie cmentarze, które sądząc po stopniu ich zdewastowania stanowią bądź stanowiły dla tutejszych społeczności temat do wstydu. Dużo starań włożono w to, abyśmy mieli poważne trudności z ich odnalezieniem. Na szczęście przychodzą nowe pokolenia, które wolne od kompleksów i etnicznych animozji starają się z całych sił przywrócić tym miejscom dawny blask i należne im miejsce w społecznej świadomości. Najlepiej to widać chyba w Tykocinie, gdzie spędziliśmy całe popołudnie i wieczór. Ponieważ to miasteczko to ulubiony wakacyjny cel Agnieszki Osieckiej i pana Marka, którego podlaskie sugestie wzięłam sobie głęboko do serca, jechałam tam z wypiekami na twarzy. I te wypieki nie opuszczały mnie aż do następnego ranka, kiedy to trzeba było wyruszać w dalszą podróż. Piękna synagoga, zachwycające specjały żydowskiej kuchni oraz dźwięki muzyki każą wspominać i polecać to miejsce każdemu, kto wybierze się w te okolice.
Po Tykocinie miały nas pozytywnie zaskoczyć Kruszyniany. Wizyta tam spełniła pokładane w nich nadzieje koncertowo. Droga do wsi należy do gatunku „dla wytrwałych”. Piętrzące się, nieskończone wzniesienia uczą pokory dla własnych mięśni, ale krajobraz po drodze wiele rekompensuje. Sama wieś to tygiel kultur. Tu obok cerkwi i kościoła jest także najsłynniejszy w Polsce meczet. Muzułmanie stanowią tu niewielki procent mieszkańców, ale są wyraźną dominantą. Oprócz meczetu, mają tu swój wielki cmentarz ze starymi jak świat nagrobkami, tatarską jurtę, tatarską knajpę, hodowlę koni. Spaliśmy w chacie prawdziwego Tatara, potomka innych prawdziwych Tatarów i ojca nowego tatarskiego rodu. Za niewielką opłatą oddał nam swoje łóżka (jak się potem okazało sam spał na ogrodowej ławce przed domem) i zaszczycił wielogodzinną opowieścią i demonstracją rodowych dóbr i ciekawych znalezisk. Przed nami gośćmi u tego pana byli Robert Makłowicz i Elżbieta Dzikowska. Znaleźliśmy się w fajnym gronie.
Najwięcej jednak wzruszeń wywołała we mnie wizyta na Grabarce. Obmurowana i pomalowana w święte postaci studnia u stóp Świętej Góry, namiotowe stragany z obwarzankami i plastikowymi butelkami na „świętą” wodę wprowadziły odrobinę zamętu, że oto trafiliśmy w miejsce podporządkowane turystycznym upodobaniom. Nie żeby to było coś złego, tylko że wiele sobie po tym miejscu obiecywałam i z całych sił nie chciałam, aby te nadzieje spłonęły na panewce. Na szczęście całkowita zmiana nastroju przyszła wraz z pokonywaniem kamiennych schodów na górę. Drewnianą cerkiew pozostawiliśmy sobie na deser, bo na razie całkowicie naszą uwagę pochłonął las krzyży, jakie wnoszą tu turyści, pątnicy i wędrowcy, zostawiając je tu czasem w bardzo ważnych dla siebie intencjach. My również taki zostawiliśmy z nadzieją na jakieś pozytywne rozstrzygnięcia. W otoczeniu tych krzyży, tej ciszy i półmroku można nabrać przekonania, że wiara naprawdę jest w stanie uczynić absolutnie wszystko.
Taka to była ta podróż. Wróciliśmy mądrzejsi, bardziej pokorni, opaleni, wypoczęci, napatrzeni i nasłuchani. Już snuję plany na kolejną wyprawę. Może tym razem na Lubelszczyznę.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl