Pierwszy był Edek. O czwartej nad ranem dostała telefon, że leży bezradnie na ulicy 1 Maja. Zapakowała go do pudełka i zabrała na balkon. Dziś Edek ma się znakomicie i mieszka w budynku świdnickiego szpitala. – Od niego zaczęła się moja miłość do pustułek – mówi Monika Wiśniewska, świdnicka strażniczka miejska, która od ponad 4 lat ratuje ptaki i wszelkie inne stworzenia.
Zdjęcie Łukasz Żbik
W lodówce zawsze jest zapas świeżego mięsa, a od kilku dni także świerszczy. – Mam nadzieję, że mama nie zauważy białych robaków, które leżą pod liściem kapusty – śmieje się pani Monika. Do wykarmienia jest sowa ze złamaną nogą i pisklę jerzyka. Kiedy Edek pojawił się na jej balkonie, o opiece nad ptakami nie miała pojęcia. – Od czego jest Internet! Tam szukałam pierwszych informacji. Dziś mam własne notatki i wiele książek – tłumaczy. A życie stawia przed nią wciąż nowe wyzwania. Wychowała już całą grupę pustułek, gołębie, bąka i mewę. – Twoje dziecko przyleciało – żartuje mama, gdy mewa o imieniu Lucek przylatuje w porze karmienia. Pani Monika rozpoznaje wszystkich swoich podopiecznych. – Każdy ptak jest mi bliski. W końcu spędzają ze mną wiele tygodni, zanim dojdą do zdrowia albo nauczą się latać. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by je zatrzymywać. To wolne stworzenia. Ja im tylko pomagam rozwinąć skrzydła. Nie mogę sobie jednak odmówić małej przyjemności. Wszyscy moi podopieczni dostają imiona, takie, jakie są akurat w kalendarzu w dniu ich znalezienia. Stąd Edek, Lucek, Dominik, Antoni czy Cyryl – wylicza. Koledzy ze Straży Miejskiej doskonale wiedzą, że jest funkcjonariuszką od zadań specjalnych. Wiadomo, że znakomicie poradzi sobie np. z zagubioną kaczą rodziną. – W tym roku już trzy razy łapałam i wywoziłam kaczęta nad zalew. Jedną grupkę musiałam przygarnąć do domu. Kupiłam możliwie największą kuwetę i urządziłam maluchom staw z wyspą. Gdzie? Oczywiście na balkonie! – opowiada ze śmiechem. – Z każdą interwencją jestem coraz lepiej wyposażona. Ostatnio nareszcie dorobiłam się porządnego podbieraka!
Pani Monika ratuje nie tylko ptaki. W jej domu mieszka królik bez ucha, który miał być pokarmem dla węży. Trudno policzyć sarny, którym pomogła wrócić do lasu. – Potrafią zapędzić się do miasta w pułapki bez wyjścia. Tak było z koziołkiem na terenie świdnickiego poprawczaka. Razem z moim zaprzyjaźnionym weterynarzem, Bartkiem Podczasiakiem, łapaliśmy go przez kilka godzin. Wreszcie trzeba było użyć naboi usypiających. Sarnę zawieźliśmy pod Modliszów, okryliśmy własnymi kurtkami i przez kolejne kilka godzin czekaliśmy, aż się wybudzi. Z radością patrzyliśmy, jak, co prawda mocno obrażona, w spokoju maszeruje do lasu – opowiada. Zwierzakom poświęca każdą wolną chwilę i każdy zarobiony grosz. – Ja niewiele potrzebuję, a im mogę uratować życie – tłumaczy.
Zwierzęta zawsze były w jej życiu. Dom pełen był psów i kotów. Jako dwulatka pierwszy raz wsiadła na konia i ta miłość trwa do dzisiaj. Z ukochaną klaczą Rosą, która na co dzień mieszka w stajni Biały Las w Wierzbnej, przemierza dolinę Bystrzycy. Organizuje jazdy dla przyjaciół i uczy dzieci. Razem z Rosą uczestniczy w festynach i akcjach charytatywnych. – Pojawiamy się czasem w Świdnicy i wtedy zasypują mnie pytania, czy Straż Miejska ma już konny patrol – śmieje się pani Monika. Coś jednak w tym jest, bo wraz z Rosą stały się postrachem dzikich zakoli Bystrzycy. – Nigdy się nie denerwuję. Od natury dostałam silne nerwy, ale w takich momentach ogarnia mnie wściekłość. Nie odpuszczę nikomu, kto wyrzuca śmieci do lasu! Robię zdjęcia, notatki i wszystko, by ukarać sprawców – mówi.
Życie tak się poukładało, że świdnicka strażniczka nie podjęła wymarzonych studiów na weterynarii. Skończyła Technikum Ochrony Środowiska. – Dziś jednak już wiem, że muszę się dokształcić i podejmę naukę w Technikum Weterynaryjnym – deklaruje. I choć lubi swoją pracę, w głowie ma jedno wielkie marzenie. Oczami wyobraźni widzi dom na wsi, w którym wszystkie chore zwierzaki, jakie staną na jej drodze, odzyskują zdrowie.
Agnieszka Szymkiewicz
Artykuł opublikowany w lipcowym wydaniu Magazynu Świdnica24