Przez dwa dni ludzie co najwyżej przystawali na chwilę, niektórzy robili mu zdjęcia i… tyle. A on z każdą godziną tracił siły w wartkim nurcie, bez jedzenia i szans na ucieczkę. Zawiodły wszystkie miejskie służby. Dzięki jednej prywatnej osobie i kilku leśnikom dzisiaj udało się uratować dorodnego, około dwuletniego bobra, który utknął na Bystrzycy w okolicach ulicy Wodnej między wysokimi murami oporowymi i progami wodnymi nie do pokonania.
Pierwsza ratunku zaczęła szukać dla niecodziennego przybysza Mirosława Urbaniak z ulicy Wodnej. – Zobaczyłam go w środę rano. Najpierw myślałam, że to martwy kot. Przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy okazało się, że to bóbr i to jak najbardziej żywy! Musiałam przeganiać małych chłopców, którzy zaczęli w niego rzucać kamieniami. Byłam pewna, że zwierzak sam się nie wydostanie, a ludzie po prostu go zabiją, ot tak, dla zabawy! Zadzwoniłam do Straży Miejskiej z prośbą o pomoc, ale usłyszałam, że to dzikie zwierzę, na dodatek chronione i strażnicy nie mają uprawnień, żeby je odłowić. Potem pytałam znajomego weterynarza, który też rozłożył ręce. Wreszcie poprosiłam o pomoc w znalezieniu jakiejś właściwej instytucji portal Swidnica24.pl – kończy pani Mirosława.
W Straży Miejskiej usłyszeliśmy identyczny komunikat. Skończyło się na kilku patrolach i deklaracji Marka Fiłonowicza, że szukają pomocy w EKOStraży we Wrocławiu, ale stwierdził, że nie mogą się dodzwonić. Skontaktował się również z Urzędem Miejskim, jednak tam też rozłożyli ręce. Obiecał ostatecznie pomoc ze strony straży, jeśli znajdziemy inny sposób na wyłowienie bobra. Żadnej pomocy nie było. Sprawę zakończył kolejny telefon, w którym dyżurny SM podtrzymał pierwszą wersję – dzikie zwierzę i nie wolno go ruszać. Pomocy odmówiła także Straż Pożarna, twierdząc, że nie ma ani uprawnień, ani sprzętu. Wsparcie zaoferowała Iwona Frankowska ze Straży dla Zwierząt w Wałbrzychu, ale niemal w tym samym momencie udało się skontaktować z nadleśniczym Nadleśnictwa Świdnica. Mimo późnej już pory Jan Dzięcielski przyjechał nad rzekę i zaczął zastanawiać się, jak uwolnić bobra, choć nadleśnictwo nie ma obowiązku ratowania dzikich zwierząt na terenie miasta. Nie padło słowo – procedury, przepisy, nie da się, nie można.Od razu było działanie.
Pierwszy plan zakładał budowę małej platformy, po której bóbr mógłby zejść z wysokiego progu wodnego. Nad rzekę przyjechali pracownicy leśni z drewnianymi żerdziami. Zbili z nich pomost i brodząc po kolana w wodzie razem z nadleśniczym ustawili konstrukcję w dogodnym miejscu. Narwali także gałęzi dla bobra, by ten nie padł z głodu. Zapadła decyzja, że jeśli zwierzak sam nie wyjdzie, następnego dnia zostanie złapany i przewieziony w miejsce, gdzie nie będą na niego czyhały podobne pułapki jak na uregulowanej części rzeki.
Bóbr nie skorzystał z pomostu, zresztą nie miał specjalnie szans, bo jeszcze w nocy konstrukcja została ukradziona. Zwierzę przez kolejne godziny próbowało wydostać się, ostatkiem sił podpływając pod spienioną wodę na progach wodnych. Widać było, że z każdą chwilą jest coraz słabsze. Po szesnastej znów pojawił się nadleśniczy wraz ze swoim zastępcą, Marcinem Calowem i Bartłomiejem Boncolem. Uzbrojeni w potężne siatki na sumy (które kupili za własne pieniądze) przy drugiej próbie złapali bobra i wciągnęli na wysoki brzeg, umieszczając w klatce. Bóbr całą operację przetrwał bez szwanku. Został odwieziony daleko poza granice miasta w rejon, gdzie Bystrzyca nie jest uregulowana.
Bobry w naszym rejonie zostały przed laty wytępione. W 1998 roku leśnicy podjęli skuteczną próbę odnowienia populacji. – Do naszego nadleśnictwa trafiły dwie pary. Dziś szacujemy, że bobrów jet około 35 – wylicza Jan Dzięcielski. – Podejrzewam, że bóbr uwięziony w Świdnicy pochodzi z żeremia niedaleko Lubachowa. Prawdopodobnie matka wyprowadziła go z gniazda, by się usamodzielnił. Młodzieniec miał jednak pecha, bo akurat po deszczach woda była bardzo wezbrana i porwał go rwący nurt.
Leśnicy na podziękowania zareagowali zakłopotaniem. – No jak można było nic nie zrobić. On był skazany na śmierć – mówią skromnie.
Na podobne sytuacje rozwiązanie znalazł Wrocław. Miasto podpisało umowę z Uniwersytetem Przyrodniczym. Dzięki temu jest jasne, kto ma ratować dzikie ptaki i zwierzęta.
asz