For Steve

    0

    Nie będzie to typowe wspomnienie pośmiertne, jakich zapewne ukaże się wiele. Chciałbym w dzisiejszym felietonie oddać cześć człowiekowi, który całym swoim życiem udowodnił, że można inaczej, odważniej i zupełnie nietypowo przeżywać każdy dzień. Ostatecznie zawsze, ilekroć miał okazję, powtarzał – „Żyj tak, jakby ten dzień był ostatnim dniem”.

    Człowiek w czarnym golfie Steve Jobs, słynny współzałożyciel i były szef firmy Apple. Jedna z najważniejszych i najbardziej charyzmatycznych postaci współczesnego biznesu oraz ikona nowoczesnych technologii. Stał za sukcesem wielu przełomowych produktów Apple, takich jak komputery Macintosh, odtwarzacze muzyczne iPod, telefony iPhone czy tablety iPad. Czegokolwiek się dotknął wiadomo było, że produkt jego działania będzie przełomowym w technologii. A przy tym dopracowany w każdym szczególe. Mistrz estetyki, koloru, designu przemysłowego. Wszystko, co wypuścił spod swojej ręki, mogło i może cieszyć oczy nawet najbardziej wybrednego wrażliwca.

    Był też Steve Jobs wyjątkowy, jeśli chodzi o oddziaływanie na młodych. Znana jest jego najsłynniejsza mowa wygłoszona w 2005 r. na rozdaniu dyplomów na Uniwersytecie Stanford. Mówił wówczas o swoim życiu, o karierze i o ludzkiej śmiertelności. Wszystko zaczęło się przed ego narodzeniem. Biologiczna matka była niezamężną studentką, która postanowiła oddać Steve do adopcji. Chciała go oddać komuś z dyplomem, więc wszystko załatwiono tak, żeby przy urodzeniu był adoptowany przez jakiegoś prawnika z żoną. Tyle, że kiedy maluch pojawił się na świecie, oni zdecydowali w ostatniej chwili, że wolą dziewczynkę. Więc jego przyszli rodzice, którzy byli na liście oczekujących, usłyszeli w środku nocy: „Mamy dziecko, chłopczyka, chcecie?”. „Jasne” odparli. Biologiczna matka dowiedziała się, że nowa matka nie ukończyła college, a ojciec nawet liceum, więc nie chciała podpisać dokumentów adopcyjnych. Ustąpiła po paru miesiącach, kiedy przyszli rodzice Steve`a obiecali, że będą chłopca kształcić.

    Później, w wieku lat 17, był college. Jak wspomina, naiwnie wybrał uczelnię kosztującą niemal tyle, co Stanford i na czesne poszły całe oszczędności należących do klasy robotniczej rodziców. Po pół roku uznał, że to bez sensu. Nie miał pojęcia, co robić dalej w życiu ani jak miałby mu w tym pomóc college. Wypisał się w nadziei, że jakoś to będzie. To był koszmar, ale jak to wspominał po latach, to była jedna z najrozsądniejszych decyzji w jego życiu. Jako wolny słuchacz mógł opuścić to, co go nie interesowało, a chodzić na te wykłady, które naprawdę ciekawiły. Nie było łatwo. Nie miał akademika, spał na podłodze u kumpla i żeby kupić sobie coś do jedzenia, sprzedawał po pięć centów butelki po coli i co niedzielę szedł dziesięć kilometrów do Hare Kriszna na coś gorącego. Po latach mówił, że to było wspaniałe. Bezcenna okazała się większość tego, z czym zetknął się, idąc za głosem serca i wrodzoną ciekawością.
    W Reed College najlepiej uczono wtedy kaligrafii. Każdy plakat w kampusie i każda etykietka na szufladzie były pięknie wykaligrafowane. Steve wypisał się i nie musiał chodzić na normalne zajęcia, ale postanowił zaliczyć właśnie kaligrafię. Poznał kroje szeryfowe i bezszeryfowe, dowiedział się o zmiennych odstępach między literami i zrozumiał całą wielkość typografii. To było piękne, miało dla niego historyczny i artystyczny wymiar, było czymś wykraczającym poza naukę, czymś fascynującym. Nie miał najmniejszej nadziei na wykorzystanie tego w życiu. Ale wróciło to, kiedy dziesięć lat później projektował wspólnie z kolegami swój pierwszy komputer Macintosh. Zaprojektowali wszystko na dzisiejszego Maca. To był pierwszy komputer z piękną czcionką. Gdyby nie zapisał się na tamten kurs, jako wolny słuchacz, Mac nie miałby tylu krojów czcionek ani proporcjonalnych odstępów. Nie miałby ich żaden komputer osobisty, bo Windows skopiował to z Maca. I powiedział wówczas w Stanford piękne słowa, które zawsze pamiętam i będę pamiętał – „Powtórzmy, nie poskładamy klocków do kupy, patrząc wprzód, musimy patrzeć wstecz. Musimy uwierzyć, że łączą się one w naszej przyszłości. Musimy zaufać – że mamy jaja, przeznaczenie, karmę, cokolwiek. Nigdy mnie nie to zawiodło, a zaważyło na całym życiu.”
    Były wówczas, 6 lat temu i inne opowieści. O miłości, stracie, śmierci. Kiedy czytałem je, nie mogłem wyjść z podziwu dla niesamowitego i wyjątkowego faceta zza oceanu, który kilka dni temu zmarł na raka w wieku lat 56, a świat pochylił się nad nim.

    Wacław Piechocki

    Poprzedni artykułTkanie życia: Stanisław Kotełko
    Następny artykułMagazyn Swidnica24.pl na przekór