„Woody Allen na obcasach!” – grzmi na plakacie The Boston Globe. Nazwisko neurotycznego okularnika jest graficznie nawet kilka razy większe, niż reżyserki, scenarzystki i głównej aktorki – Julie Delpy. Podejrzewam, że nikt tym określeniem nie chciał zrobić krzywdy Woody’emu, ale sprawić komplement reżyserce, jednak ja Allena zostawiłabym w spokoju, nie ubierałabym go w spódnice, nie ściągała okularów i nie zmieniała nazwiska. Jest to genialny twórca tworzący wspaniałe filmy, mający własny styl i w żadnym przypadku nie przyrównywałabym do niego kogokolwiek innego. Bo co w Delpy widziano allenowskiego? Styl reżyserowania? Nie… na pewno nie. Typ poczucia humoru? Też odpada. Kunszt i styl aktorski? Nie. To co?
Drążąc temat – fakt, że nazwisko Woody’ego ewidentnie wykorzystano do celów marketingowych także nie zasługuje na pochwałę: jak wcześniej pisałam, jego osoba na plakacie była graficznie o wiele ważniejsza od Delpy stanowiącej fundamenty filmu, a której nazwisko jeszcze nie przemawia tak bardzo do wyobraźni widzów, jak Allen właśnie.
„2 dni w Nowym Jorku” są reklamowane także określeniami „komedia inteligentna, piekielnie zabawna” (Der Spiegel) i „pikantna, kusząca widzów odważnym humorem i barwnymi bohaterami” (Hollywood Reporter). Z pierwszą opinią pozwolę się nie zgodzić, ale z drugą – w całej rozciągłości tak.
Pikantna – nie brakuje słów niecenzuralnych i śmiałych tematów. Odważny humor – owszem, zdarzają się momenty nieco kontrowersyjne i, jak mniemam, nie każdy reżyser czy scenarzysta chciałby umieścić w swoim filmie podobne sytuacje, ale całość mogę ocenić wyrażeniem w miarę przyzwoitych granicach rozsądku. Barwni bohaterowie – o, tak! To oni z całą pewnością zdominowali film i ich skomplikowane i poplątane charaktery/usposobienia wybijają się na pierwszy plan.
W trakcie oglądania „2 dni w Nowym Jorku” próbowałam zrozumieć, co takiego skłoniło recenzenta z The Boston Globe do porównania Julie Deply do Woody’ego Allena. Żart nie był allenowski, był bardziej prymitywny. W jego filmach rzadko da się usłyszeć słowa takie jak cipka, co jest na porządku dziennym w omawianym obrazie. Próbowałam drążyć i domyślać się jeszcze długo, aż w końcu uznałam, że być możne skłonił owego recenzenta wątek, dość przewrotny, sprzedania duszy. Być może. Bo to takie allenowskie.
Krótkie streszczenie: sequel „2 dni w Paryżu” opowiada o odwiedzinach dość barwnej rodziny z Francji – goszczą u Marion i jej chłopaka, Mingusa. Owe dwa dni to seria niefortunnych zdarzeń, których krewni są kołem napędowym. Choć ten wątek wydaje się być wątkiem głównym, to poboczne są tak samo wartościowe i ciekawe.
Film, co prawda nie najwyższych lotów, to ciekawie zrobiony i jego tematyka jest uniwersalna. W skali szkolnej, czyli od oceny niedostatecznej do celującej, postawiłabym mu dobrą. Na pochwałę zasługuje Chris Rock grający Mingusa, wnosi on swego rodzaju świeżość na ekran.
Produkcja ma status komedii. I owszem, jest śmieszna, ale nawet w takim gatunku twórcy powinni wykazać się chęcią dania odpoczynku widzowi. Bo w „2 dniach w Nowym Jorku” przytrafiają się sytuacje zabawne, ale to, co śmieszy przez 2 minuty, przeciągane przez następnych dziesięć, nie jest już atrakcyjne, a wręcz żenujące.
Wracając do punktu wyjścia: nie porównywałabym filmów Delpy do dzieł Allena. Dajmy stworzyć jej własny styl, nie wymagając od niej, by była podobna do Woody’ego. Nie musi. On jest jedyny w swoim rodzaju i nie da się go podrobić – niech tak samo stanie się z Julią Delpy. Życzę jej, aby ludzie (zarówno krytyka, jak i zwykli widzowie) zaczęli rozpoznawać jej własny styl i cenić ją za to, że jest oryginalna, a nie dlatego, że ktoś porównał ją do innego twórcy.
Adrianna Woźniak