Rok szkolny nieubłaganie nadszedł. Czy chcemy czy nie, czas wrócić do szkoły. No właśnie: czy my lubimy szkołę? W czasie wielu podróży po świecie zawsze intrygował mnie temat tamtejszej edukacji. Były kraje gdzie system funkcjonuje podobnie ale napotkałam też na miejsca, które szczególnie utkwiły mi w pamięci. I to z kilku powodów: chęci młodych ludzi do nauki, systemów pomocy dla młodzieży czy zasad wpajanych w szkolnych murach. I o tym postaram się opowiedzieć.
INDIE
Podczas pobytu w Indiach zaproponowano nam zwiedzenie małej, wiejskiej szkoły w pobliżu Kajuraho. Podróż zapowiadała się fascynująco z racji środka transportu. Można tam było podjechać wynajętym rozklekotanym rowerem. Fascynujące doznanie, móc podróżować w sposób spontaniczny po wiejskich, pełnych dziur drogach.
Fascynacja szybko przekształciła się w rozgoryczenie, szok i niedowierzanie po przybyciu do budynku szkolnego. Samo słowo budynek jest już tu niewłaściwe. To rozlatująca się lepianka, z dziurawym dachem i zagrzybionymi ścianami. Zaproszono nas do środka w celu „zwiedzania” szkoły.
Edukacja w Indiach teoretycznie jest powszechna, obowiązkowa i bezpłatna. Jednak praktyka jest całkowicie inna. Około 400 milionów Hindusów nie potrafi czytać ani pisać. Stanowi to około 30 % całego społeczeństwa. Prym niestety wiodą tu kobiety i to właśnie dziewczynki najrzadziej są posyłane do szkoły. W związku z tak dużym odsetkiem analfabetów, władze chwytają się różnych metod zachęcających do posyłania dzieci do szkół. Rozdaje się rowery by mogły dojechać, serwuje ciepły posiłek a w niektórych rejonach płaci za każdy dzień nauki. Szkoła podstawowa obejmuje 10 klas i nauka w niej kończy się egzaminem, który może otworzyć drzwi do dalszej edukacji. Jak w większych miejscowościach nie ma aż tak dużego problemu z posyłaniem do szkoły, to na wioskach jest on ogromny. W Indiach każde ręce są przydatne do pracy. W związku z tym dziecko pozostawiane jest w domu w celu wykonywania drobnych prac w polu czy chociażby po to, by pilnowały młodsze rodzeństwo. Jednak w 2009 roku parlament indyjski przyjął ustawę zobowiązującą do obowiązkowej edukacji dzieci pomiędzy 6 a 14 rokiem życia.
W naszym społeczeństwie młodzież niechętnie nosi mundurki szkolne. Można wręcz powiedzieć, że część się go wstydzi. A tymczasem w Indiach są one obowiązkowe. Każda szkoła posiada inny kolor i fason. We wspomnianej wiosce napotkałam na 2 uczennice, mające to szczęście że uczęszczały do szkoły miejskiej, które z dumą prezentowały swoje wdzianka. Uśmiechnięte i rozpromienione pozowały do zdjęcia podkreślając, że chodzą do szkoły. Wokół nich gromadziła się grupa innych dzieci, które pozostawiane były w domu. Dzieci przyuczone do żebractwa starały się wyciągnąć od nas co tylko się da. Zwrócono nam uwagę, żeby absolutnie nic im nie dawać, w ten sposób przyzwyczaja się je do takiej formy funkcjonowania. Władze, społecznicy, wolontariusze starają się wskazać im szanse na lepsze życie poprzez zdobycie wykształcenia.
Budynek wiejskiej szkoły podzielony był na małe „sale lekcyjne”. Brak ławek, krzeseł czy chociażby tablicy to norma w większości takich szkół. Pomimo to dzieci na przysłowiowym kolanie przepisywały teksty z książek, wykazując się czasami niesamowitą kaligrafią.
W podstawowych szkołach hinduskich uczy się przede wszystkim języka hindi. Stanowi to jednak niesamowity problem, ponieważ język ten posiada kilka dialektów, w zależności od regionu w jakim jesteśmy. Dlatego też przyjęto zasadę, iż drugim podstawowym językiem ma być język angielski. Pojawia się tutaj też problem w postaci nauczycieli. We wspomnianej szkole nauczycielką była hinduska kobieta, wolontariuszka, która znała podstawy języka i tylko tyle była w stanie ich nauczyć. Dlaczego zdecydowała się na taką pracę? Z tego samego faktu co rodzice, którzy posłali tutaj dzieci. Szkoła oferowała jeden gorący posiłek dla swoich podopiecznych. Po drugie nauczyciel w Indiach darzony jest niesamowitym szacunkiem a jego osoba urasta czasami do rangi bóstwa.
Szansa na kontynuowanie nauki w mieście lub zmianę szkoły na miasto była nikła. Za dojazd lub wynajęcie pokoju w mieście trzeba po prostu zapłacić. Jednak część uczniów była bardzo dumna z pobytu w tamtejszej szkole, mieli nawet częściowe mundurki lub starali się wyglądać schludnie i elegancko. I oczywiście co drugi marzy zostać lekarzem lub nauczycielem!
KAMBODŻA
Obecnie Kambodżę zamieszkuje około 16 mln mieszkańców. Prawie połowa z nich to ludzie poniżej 30 roku życia. To efekt reżimu Pol Pota i Czerwonych Khmerów, którzy to w latach 70 –tych XX wieku przeprowadzili masowe ludobójstwo, uśmiercając około ¼ społeczeństwa. Część mieszkańców, aby tego uniknąć, udała się na emigracje i dopiero od 1992 roku rozpoczęła powrót do ojczyzny. Kraj ten zmaga się również z problemem analfabetyzmu, dlatego też od kilku lat rząd, organizacje pozarządowe, fundacje i stowarzyszenia kładą duży nacisk na edukację dzieci. Szkoły zakłada się wszędzie. Miasta czy wsie są normą, ale również udało mi się napotkać na tak zwaną pływającą szkołę na Jeziorze Tonle Sap.
Ze względu na specyfikę tego miejsca, by nie odciąć dzieci od edukacji, organizacja pozarządowa stworzyła im taką to możliwość. Ogólnie dzieci docierają do szkół jak tylko się da: pieszo, na rowerach, łodziami. Podobnie jak w innych państwach obwiązują tu mundurki, dyżurni odpowiadają za porządek nie tylko w szkole ale również przy miejscach do parkowania rowerów.
Szkoła w Kambodży uczy nie tylko podstaw, typu liczenie, czytanie czy znajomości języka ale kładzie duży nacisk na współdziałanie. Dzieci wspólnie uczą się szczotkowania zębów, myją sobie włosy ( duży problem wszawicy) czy wspomagają w codziennych czynnościach. Tradycyjnie problemem jest edukacja na wsiach, gdzie rodzice niechętnie posyłają je do szkół. Za tym idzie kolejny problem – żebractwo wśród najmłodszych. Wg danych przedstawionych przez organizację Save the Children naukę rozpoczyna 96% dzieci a kończy jedynie 50 %. Wpaja się jednak mieszkańcom tego kraju, iż edukacja stanowi dla nich przyszłość.
Udało mi się również napotkać na jedną z pięciu szkół w Kambodży prowadzoną przez Kambodżańską organizację humanitarną Krousar thmey. Organizacja ta wyznaczyła sobie 3 główne cele: ochrona dzieci dotkniętych ubóstwem, rozwój kulturalny i artystyczny oraz edukacja dzieci głuchych lub niewidomych.
Po dotarciu do tej placówki, pierwsza niespodzianka – językiem urzędowym, oprócz oczywiście khmerskiego, jest język francuski. Wpływ na to ma zapewne długa zależność Kambodży od Francji, kiedy to w przez około 100 lat ( 1863 -1955)stanowiła jej kolonię. Przebywające w placówce dzieci uczestniczyły, w zajęciach rozwijających znajomość kultury Khmerów: muzyki, śpiewu, tańca, rysunku. Podczas tych zajęć, które odbywają się po południu, nie obowiązują mundurki. Ponadto osobno odbywały się zajęcia dla dzieci głuchych i niewidomych.
Kambodża cały czas zmaga się z problem egzekwowania obowiązku edukacyjnego. Jedynie 13% ludności mieszka w miastach i tu normą jest uczęszczanie do szkół. Problemem są wioski, często odsunięte od świata i bez możliwości transportu. To właśnie do takich miejsc starają dotrzeć organizacje.
Tekst i zdjęcia Marzena Zięba
Felieton pochodzi z bloga „Belfer w podróży”
Marzena Zięba, świdniczanka, nauczycielka, pasjonatka podróży. Tak pisze o sobie: Nie jestem jak Martyna Wojciechowska czy Beata Pawlikowska. Nie posiadam profesjonalnego osprzętu, nie mam tak dużej wiedzy o odwiedzanych miejscach. Ale mam pasję! Pasję odkrywania nowych miejsc, smaków i samej siebie. Pasję, która nieuchronnie wciąż pcha mnie w nowe miejsca, pozwala rozkoszować się każdą nową, odkrytą rzeczą.