Chyba poczułem się przytłoczony wyborczym targowiskiem. Na szczęście, kiedy środowym świtem otworzyłem oczy…. Oniemiałem. To była pierwsza poranna mgła tej jesieni. Musiałem za nią tęsknić, bo przez kilka minut nie mogłem oderwać wzroku od mojego skwerku spowitego delikatną bielą. Nie ma nic piękniejszego i bardziej jednoczącego z naturą. Przez delikatne promienie słońca przebijają się sieci pajęczyn, a raczej babiego lata. Mgła powoli się podnosi i ciepłe, jesienne światło roztacza swoje uroki. Zaczyna się dzień.
W telewizorach tradycyjnie od rana wyciągają kolejnego “mądralę”, który wie wszystko najlepiej i zna nawet nasze marzenia, które oczywiście spełni po wygraniu wyścigu 9 października. Dlatego wybieram zdecydowanie jesienne klimaty. Zawsze mnie obezwładniają. Chyba są zdecydowanie bardziej różnorodne kolorystycznie niż wiosenne. No i ten “narkotyczny” zapach. Ostatnio moja nowa, młoda koleżanka opowiadała mi o swoim zapachowym wspomnieniu Zakopanego. Spędziła pod Tatrami jakiś czas z powodów zdrowotnych. Dlatego były to raczej traumatyczne momenty. Magiczny zapach jesiennych gór był tak uwodzicielski, że tylko on zajmuje do dzisiaj jej pamięć. Kiedy opowiadała o tym, widziałem uśmiech i rozmarzenie pojawiające się w jej oczach. Każdy z nas ma pewnie takie jesienne wspomnienia.
Moje jakoś dziwnie związane są z grzybobraniem. Uwielbiam nieśpieszne szwendanie się po lesie w poszukiwaniu małych, twardych podgrzybków, żółtych kurek, brunatnych, wrzosowych prawdziwków, a na początku listopada wygrzebywanie z piasku ledwie widocznych zielonych gąsek.
Mam to chyba po swoim ojcu. Kochał grzybobranie do tego stopnia, że mimo poważnej choroby, gdy tylko wchodził do lasu, stawał się zupełnie innym człowiekiem. Odzyskiwał siły, radość życia i potrafił, mimo swojego stanu, czasami osiem godzin chodzić po lesie. Ze mną jest podobnie. W wyprawie na grzyby najbardziej urzekająca jest właśnie droga. Wstajemy zazwyczaj w nocy. Lasy obfitujące w te mykologiczne cudeńka są zazwyczaj w sporej odległości. Zanim do nich dojedziemy, czeka nas właśnie uczestniczenie w cudzie natury – jesiennym świcie. I to jest bodaj najbardziej magiczna i urokliwa chwila z tej wyprawy. Bo samo zbieranie, a później zagospodarowanie tych zbiorów to zwykła grzybowa pańszczyzna. Świt, mgiełki, ptaki budzące się, żerujące na polach sarny – cud nad cudami. Takich chwil chciałbym teraz jak najwięcej. Cieszę się jesiennymi niezwykłościami, a Żydzi na całym świecie rozpoczynają dzisiaj swój pierwszy dzień kalendarza żydowskiego – Rosz ha–Szana, zwany także Świętem Trąbek. Ma on upamiętnić stworzenie świata i przypominać o sądzie Bożym. Święto to trwa dwa dni w Izraelu i w diasporze, i otwiera ono okres pokuty – Jamim Noraim, trwający do święta Jom Kipur. W tym czasie Bóg otwiera księgi, w których zapisane są wszystkie czyny człowieka, by wydać na niego wyrok. Dlatego składa się napotkanym osobom życzenia: „Abyście byli zapisani na dobry rok”. Podczas świąt Żydzi odmawiają dodatkowe modlitwy Musaf, dmie się kilkakrotnie w szofar (róg) – stąd niewłaściwa nazwa Święto Trąbek.
Jest jeszcze jeden element tradycji tych świąt, które mnie bardzo poruszył. W niektórych środowiskach obchodzony jest obrządek taszlich – symboliczne strząsanie do wody swoich grzechów. Pierwszego dnia po modlitwie popołudniowej Żydzi udają się nad rzekę, potok, źródło lub studnię, aby wytrząsnąć okruchy chleba z kieszeni. Jest to symbol wyrzucenia z siebie grzechów. Wypowiadają wtedy werset z księgi Micheasza: “(…) i wrzuci w głębokości morskie wszystkie nasze grzechy”. Właśnie z tej księgi i z Zoharu pochodzi ów XIII-wieczny zwyczaj zwany Taszlich (“wyrzucania”). Malarz Aleksander Gierymski ukazał go na swoim obrazie “Święto trąbek”. Tradycyjne pokarmy świąteczne to głowa ryby, owcy lub innego zwierzęcia, chleb i jabłko zanurzone w miodzie. Podczas święta nie wolno wykonywać codziennych prac, natomiast synagogi odwiedzają nawet ci wyznawcy judaizmu, którzy na co dzień są dość obojętni religijnie.
I to wszystko zdarzyło się pewnej wrześniowej środy, która nie miała w sobie nic z jesiennych klimatów.
Wacław Piechocki