Historia tego wielkiego europejskiego wydarzenia muzycznego sięga 1956 roku. Dziś co prawda słowo „wielkie” zdecydowanie mnie denerwuje. „Wielka” to może i była kiedyś, gdy z naszych polskich artystów występowali tam Edyta Górniak, Anna Maria Jopek, Kasia Kowalska, czy Mietek Szcześniak. Później rok w rok ten konkurs piosenki zaczął się drastycznie zmieniać. Coraz ważniejsza była oszałamiająca ilość cekinów, konfetti, kiczowatych strojów i bezsensownego tańca. Nasi artyści też próbowali dopasowywać się do tego smętnego wizerunku eurowizyjnego i tak Piasek stał się mistrzem w rzucie futrem, a Ich Troje zdobyli nowe hasło reklamowe: Wszyscy mają flagę – mam i ja! W tym roku, gdy tak śledziłem pierwszy półfinał, który miał miejsce w Dusseldorfie, odniosłem wrażenie, że coś zaczyna się zmieniać.
W konkursie Eurowizji Polskę reprezentowała Magda Tul, utalentowana i piękna artystka, która jest kojarzona z programem „Jaka to melodia?”. „Jestem” była piosenką konkursową, którą Magda chciała oczarować europejską publiczność. Szczerze mówiąc, uważam ją za jedną z lepszych polskich propozycji w ostatnich latach. Szkoda tylko, że piosenka poszła w dziwny dance. Artystka ma naprawdę potężny głos i wydaje mi się, że tak jak Edyta Górniak, mogłaby sprawić, by ludziom „buty pospadały”, gdyby śpiewała ambitniejszy uwtór. Jednak nie zmienia to faktu, że piosenka była dobra i wykonanie również. Jeśli chodzi o inne kraje, to muszę przyznać, że byłem zaskoczony niektórymi występami. Były naprawdę dobre. Do takich zaliczyłbym reprezentantkę Serbii, która zaczarowała widzów pięknym głosem i pogodną piosenką w stylu Lenki. Genialna była również reprezentacja Islandii, Sonni’s Friends, którzy wykonali świetny utwór „Coming home”. Fakt, że to nie oni mieli reprezentować ten kraj, tylko zastąpili zmarłego przed eurowizją Sonni’ego. Zachwyciła mnie również wokalistka reprezentująca Węgry. Piosenka „What about my dreams” do teraz chodzi mi po głowie. Chociaż czuję, że ten głos w innym klimacie niż disco sprawdziłby się lepiej. Faworytem jest również duet z Azerbejdżanu, Elle/Nici, który wykonał znany już z radia utwór „Running scared”. Świetnie dopasowane dwa głosy robiły naprawdę dobre wrażenie. Ogólny wyraz artystyczny popsuła tandetna choreografia.
Czymże jednak byłaby Eurowizja, gdyby na scenie nie pojawili się wykonawcy wyrwani z festynu. Mistrzami żenady są dla mnie reprezentanci Malty, w której bardzo kobiecy mulat z szerokim nieszczerym uśmiechem, wyśpiewał wysokim i bardzo źle brzmiącym głosem banalny tekst. Jedynym plusem był chórek, który zaśpiewał lepiej niż główny wokalista. Podobnie było z Portugalczykami, którzy pojawili się na scenie w dziwnych strojach w stylu panów z YMCA wykonując protest song. Każdy z nich trzymał tabliczkę z napisem w każdym języku występujących krajów. Znalazłem i polski, co prawda z błędem, bo „Walka jest radość”, ale zawsze można zaistnieć dwa razy na europejskiej imprezie. Niezrozumiałe były dla mnie pochlebne opinie o reprezentancie Rosji, który wzbudził oczekiwania zapowiedzią, iż współpracuje z producentami Gagi i Aguilery. Niestety, na scenie nie było widać profesjonalizmu.
Do finału przeszli reprezentanci Serbii, Litwy, Grecji, Azerbejdżanu, Gruzji, Szwajcarii, Węgier, Finlandii oraz Islandii. Niestety, Polsce po raz kolejny ta sztuka się nie udała. Uważam jednak, że występ Magdy był naprawdę na dobrym poziomie i nie ma się absolutnie czego wstydzić. Pojawiające się złe komentarze są po prostu automatyczne. Niestety, każdy Polak, nawet ten najbardziej utalentowany, który pojedzie na Eurowizję i nie uda mu się wystąpić w finale, po powrocie musi mocno walczyć o swoje dawne miejsce na rynku muzycznym. Pamiętam, jak długo Piasek wracał do łask.
Ogólnie poziom konkursu oceniam wysoko, tak samo jego organizację. Niemcy pokazali, że potrafią zorganizować takie przedsięwzięcie na światowym poziomie. Świetna scenografia, oświetlenie oraz wizualizacje i materiały przed występami naprawdę robiły wrażenie. Wielki finał Eurowizji 2011 już w sobotę 14 maja (TVP1, godz.21.00)!
Kamil Franczak