Przez Gross-Rosen i jego około 100 filii przeszło ponad 125 tysięcy więźniów, 40 tysięcy zmarło i zginęło. Były niemiecki obóz, położony na terenie obecnego powiatu świdnickiego, kojarzony jest z cierpieniem przede wszystkim mężczyzn, wykorzystywanych do katorżniczej pracy w kamieniołomach i przy budowie podziemnych fabryk kompleksu Riese. Agnieszka Dobkiewicz, świdnicka dziennikarka i reportażystka, przywraca pamięć o dziewczętach i kobietach, które były więźniarkami Gross-Rosen.
Agnieszka Dobkiewicz, fot. archiwum prywatne
W 2020 roku Agnieszka Dobkiewicz w zbiorze reportaży przypomniała historię niemieckich zbrodniarzy, których tuż po wojnie sądzono w Świdnicy. „Mała Norymberga” była pokłosiem długiej pracy w archiwach m.in. Muzeum Gross-Rosen i sądów. Dziennikarka w najnowszej książce wraca do Gross-Rosen, ale tym razem sięga po historie więźniarek. Z autorką na miesiąc przed publikacją „Dziewczyn z Gross-Rosen” rozmawia Agnieszka Szymkiewicz.
Co było impulsem do napisania drugiej książki o Gross-Rosen?
Napisanie książki „Dziewczyny z Gross-Rosen” zaproponowało mi Wydawnictwo Znak Horyzont już podczas pisania „Małej Norymbergi”. Najpierw powiedziałam: „nie”. Wydawało mi się to ponad moje siły. Później jednak sprawę przemyślałam i uznałam, że spróbuję, że taka książka powinna się ukazać i po kilku tygodniach mierzenia się ze sobą, nagle książka napisała mi się w głowie. Wiedziałam, że trzeba uzupełnić nasze postrzeganie grossroseńskiego świata o narrację kobiet, trzeba napisać herstorię tego miejsca. Według mnie to niezmiernie ważne, gdy kobiety piszą opowieść o innych kobietach i uzupełniają luki w naszej wizji świata. We wstępie do książki „Dziewczyny z Gross-Rosen” piszę też o niebezpieczeństwie jednej opowieści o świecie. Bo te „moje dziewczyny” – proszę wybaczyć, że tak piszę, ale naprawdę czuję, że to „moje dziewczyny”, bo spędziłam z nimi ostatnie półtora roku – miały taką opowieść, że były więźniarkami KL Auschwitz. Przynajmniej wiele z nich. A tymczasem Auschwitz było dla nich tylko miejscem przejściowym. Tam trafiły z gett, a potem zostały sprzedane do zakładów pracy, jak niewolnice. Dosłownie. Dlatego ja pokazuję inną ich opowieść, która przywraca prawdę o ich tragicznym losie.
Historia więźniarek z Gross Rosen w ogóle funkcjonuje w świadomości współczesnych Polaków?
Moim zdaniem nie. Zresztą zapewne nie tylko Polaków. KL Gross-Rosen ma tylko męską twarz. To tak jakby nagle wygumkowano z tej historii 26 tysięcy osób, bo właśnie tyle więźniarek przebywało w filiach obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Faktycznie, w samej głównej siedzibie kobiet praktycznie nie było, choć dla wielu był to obóz przejściowy. Jestem naprawdę szczęśliwa, że mogłam przywrócić pamięć o dziewczynach, które tutaj uwięziono i wykorzystywano do niewolniczej pracy, podczas gdy ich rodzice, rodzeństwo czy dziadkowie ginęli w krematoriach Auschwitz, a ich bracia byli podobne jak one więzieni w innych obozach.
Czy podczas zbierania materiałów natrafiła pani na historie, które okazały się zaskoczeniem?
Wybrałam do opisania historie kilku dziewcząt. Ostatecznie zatrzymałam się na sześciu. To bardzo przemyślana opowieść, która zaczyna się po wybuchu II wojny światowej, a kończy wiele lat później. To na pewno pierwsze zaskoczenie, że ta historia nie zakończyła się wcale wraz z kapitulacją III Rzeszy. Więźniarki KL Gross-Rosen to dziewczyny żydowskiego pochodzenia. Dla nich wojna nie skończyła się 8 maja 1945 roku. Po pierwsze większość z tych, które przeżyły, były w tak tragicznym stanie fizycznym i psychicznym, że musiały się leczyć. Powroty „do domu” też nie były łatwe. Najczęściej nie było do kogo wracać, a często i do czego. To kolejne traumy, z którymi się mierzyły „Dziewczyny z Gross-Rosen”. A później przyszedł czas powojenny… Ten czas powojenny opowiadam w wywiadzie rzeka z dwoma córkami więźniarki KL Gross-Rosen – Alą i Majką. To wspaniałe kobiety, które podzieliły się ze mną historią mamy Halinki, ale także swoją. Płakałam słuchając tego, co je spotkało.
Dotknęłam też tragedii kobiet wysłanych przez sadystę Josefa Mengelego do kopania umocnień tzw. linii Bertholda wokół Breslau, dzisiejszego Wrocławia. To była najbardziej bezsensowna z rzeczy, o jakiej usłyszałam w całym moim życiu. Kilka tysięcy młodych kobiet posłano zimą, pod koniec II wojny światowej, nie zapewniając im odpowiednich ubrań czy butów, osadzono w nieocieplanych stodołach czy pomieszczeniach gospodarczych, gdzieś na obrzeżach cywilizacji i kazano im kopać rowy w zamarzniętej ziemi. To bestialstwo w czystej postaci. A najgorsze jest to, że ono nie miało najmniejszego sensu. Rękami żydowskich kobiet chciano powstrzymać nacierającą Armię Czerwoną.
Nowa książka to wyzwanie porównywalne do „Małej Norymbergi”? Kiedy ukażą się „Dziewczyny z Gross-Rosen”?
„Dziewczyny Gross-Rosen” pisałam, podobnie jak „Małą Norymbergę”, wkładając w tę książkę całe serce. „Dziewczyny” są mi jednak bliższe, bo dotykają losów kobiet. Takie herstorie jest mi na pewno łatwiej opisać i zrozumieć. W „Małej Norymberdze” dotknęłam zła w czystej postaci i nie miałam skąd wydobyć w tej książce wiary, nadziei i miłości. Nie było ich na salach sądowych, gdy karano zbrodniarzy winnych tej zbrodni na ludziach. „Dziewczyny Gross-Rosen” to nie jest opowieść o złu, choć przy wielu historiach popłyną Państwu łzy z oczu. Moim zdaniem to jest piękna opowieść o sile miłości, nadziei, siostrzeństwa, przyjaźni, historia o sile kobiet. Premiera książki przewidziana jest na 1 września tego roku. Tak symbolicznie, bo właśnie tego dnia rozpoczynają się te moje opowieści o grossroseńskich kobietach.