Zupełnie nie wiem, dlaczego tak późno w swoim życiu wzięłam się za czytanie. I choć do tej pory zdążyłam przeczytać kilka setek mniej lub bardziej ambitnych pozycji, to jednak wciąż mam poczucie, że przespałam jakiś ważny etap, kiedy to w szkole wszyscy oprócz mnie czytali lektury.
Ja w tym czasie oddawałam się upojnej bumelce i wolałam bazować na tym, że parę zdań na każdy temat sklecić potrafię, z myśleniem idzie mi też jako tako, z każdej więc opresji powinnam wyjść obronną ręką. W moim nieczytaniu lektur byłam aż tak sumienna, że gdy przyszło zdawać maturę. Od razu musiałam poczynić założenie, że będę pisać na temat wolny i napiszę ją na piątkę. Piątka z pisemnej dawała wtedy odpust od ustnego przepytywania przed komisją. Mój tajny plan powiódł się koncertowo.
Teraz jednak dopadł mnie kompleks nieznajomości klasyki literatury. Z zazdrością wyłapuję w wypowiedziach mądrych ludzi sentencje i cytaty, które powinnam znać z przeczytania, nie tylko z tego, że drukowane są w memach. Zakompleksiona jestem z powodu, że w życiu nie przeczytałam nic z Sienkiewicza. Poległam przy pozytywistach. Brunona Schulza od razu wciągnęłam na czarną listę, podsłuchując niepochlebne, wyrażane w szkolnych korytarzach, niesprawdzone opinie.
Postanawiam więc nadrobić braki, na tyle, na ile się da. W mig łyknęłam Bułhakowa i Umberto Eco. Gdy dosiadłam do Remarque’a „Na zachodzie bez zmian”, poczułam się, jakbym uderzyła głową o ścianę. Definitywnie już uzyskałam potwierdzenie sensu tych spisów lektur, tej obowiązkowej literatury, którą powinien przebyć każdy z nas.
Każda z tych książek to jakby kolejne strony elementarza z życia. Bułhakow przypomina, jak straszliwy i wyniszczający był komunizm. Umberto pisze o zepsuciu kościoła. Ta trzecia z lektur najcięższa, najkrwawsza i najboleśniejsza. Czytam ją powoli, co kilkanaście stron robiąc przerwę, aby skierować myśli jak najdalej od wojny, od tych obrazów bitewnego pola, ropiejących ran, urywanych kończyn, bólu odbierającego władzę w ciele i w umyśle.
I nie mogę pojąć, z jaką łatwością przychodzi naszemu panu ministrowi od wojny zaszczepianie w młodych chłopakach idei, że w wojnie idzie o jakiś romantyzm, o bohaterskie poświęcenie ojczyźnie, o udowodnienie męskości, o dumę, o honor. Wywala się grube miliony na filmy i patriotyczne widowiska, które mają zbudować wizerunek takiego żołnierza, partyzanta, harcerza, co to z gołą pięścią na czołgi wyruszy, byle tylko zaspokoić ambicje. Swoje lub cudze. I że na wojnie jest w sumie byczo. Można w okopach pograć w karty i powyrywać laski – wszak za mundurem panny sznurem. I że się człowiek nawet nie zdąży utytłać, a już wraca defiladowym krokiem. I kobiety rzucają mu się na szyję. I że w tle gra muzyka. Wokoło fruwają gołąbki pokoju na nieskazitelnie błękitnym niebie, z obowiązkową tęczą na horyzoncie.
Z powodu tych wypaczeń, tego zniekształconego obrazu, jaki maluje nam ostatnio ministerstwo wojny, znowu dojrzewam do myśli, że lektury jednak są potrzebne. Obowiązkowe! Że musi je przeczytać każdy. Powinno się je omawiać wzdłuż i w poprzek, rozbierać na cząstki elementarne. O wojnie mówić, albo soczyście jak u Remarque’a, albo wcale. Powinno się je czytać na głos i nie pozwolić na odwracanie głowy. O tym powinno się kręcić filmy! O tym, jak ludzie umierają w męczarniach. Jak tracą rozeznanie, po co i przeciw komu walczą. Nie wiedzą, kiedy to się skończy. O tym, jak niemożność wydostania się przez pięć kolejnych dni z okopu, aby załatwić zwyczajne fizjologiczne potrzeby, odziera ludzi z człowieczeństwa. A co dopiero z honoru. Jak boli operacja przeprowadzana bez znieczulenia. Jak cierpią rodzice. Jak przepadają dorobki życia. Nie ma w tym absolutnie nic z romantyzmu…
Po takiej lekturze – jednej lub kilku – wyleczymy się z wojny na zawsze. Ambicje o romantycznych zrywach przekształcimy w zrywy konstruktywne – każdy na inny użytek. Jeden się zerwie do podróży, drugi do badań nad nowymi technologiami. Każdy wypielęgnuje swoją działkę, taką, w której czuje się najpewniej. Zapomnimy o potrzebie sprawdzania się w bitce.
Tak by mi się marzyło…
Beata Norbert