Strona główna Magazyn Turystyka Małki w podróży: Gruzja – Kachetia

Małki w podróży: Gruzja – Kachetia

0
Ledwo zdążyliśmy zjeść śniadanie, a do naszego pokoju w hostelu wpadła Irina oznajmiając, że kierowca już na nas czeka. Długo się nie zastanawiając chwyciliśmy aparaty, wcześniej przygotowane plecaki z prowiantem i szybko wyszliśmy przed budynek. Schumacher, jak go nazywała, okazał się być Gruzinem w wieku około 60 lat, który kompletnie nie znał angielskiego. My z kolei ni w ząb nie mówiliśmy po rosyjsku, więc pierwsza myśl jaka przychodziła wtedy do głowy brzmiała: „No to będzie dzisiaj ciekawie…”. Całe szczęście, że chociaż samochód miał porządny. Kilkunastoletnie Suzuki Vitara, którym mieliśmy tego dnia przemierzać najciekawsze zakątki Kachetii, wydawał się na tamten moment istną limuzyną, zwłaszcza gdy porównać go z Ładą Huseyna z Azerbejdżanu. Plan na ten dzień: przede wszystkim klasztory w David Gareja. O nie głównie nam chodziło. A co dalej? Tego nawet my nie wiedzieliśmy. Wiedziała za to Irina oraz Schumacher, który przed odjazdem dostał od niej dokładne wytyczne.
Kachetia – droga po środku niczego 🙂
Początkowo trasa przebiegała szeroką i jak na warunki gruzińskie na prawdę solidną drogą. Szybko przebrnęliśmy przez przedmieścia Tbilisi i mijając stojące na poboczu ciężarówki wypchane po brzegi arbuzami pędziliśmy na południowy wschód w kierunku granicy z Azerbejdżanem. Ruch był spory, a miejscowi kierowcy wciąż wykazywali się ułańską fantazją, przyprawiając nas o palpitacje serca, momentami graniczące wręcz z zawałem. Zresztą nasz driver nie był wcale od nich gorszy. Czasem wykonywał takie manewry, które łagodnie mówiąc, nawet polskim użytkownikom szos, znanym w Europie z luźnej interpretacji przepisów, raczej nie przyszły by do głowy. Dobra nawierzchnia skończyła się po około 50 kilometrach podróży, kiedy to zjechaliśmy z głównego szlaku na wąską dróżkę wiodącą w kierunku wsi Udabno. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki razem z porządnym asfaltem rozpłynęły się również wszystkie samochody. Wokół zrobiło się absolutnie pusto. Nie dość powiedzieć, że przez dobre 40 minut na szosie nie mijał nas żaden inny pojazd, dzięki czemu mogliśmy zrobić sobie nawet małą sesję zdjęciową a’la Route 66.
Kachetia – okolice Udabno i jeziora Jikurebi
Kachetia – okolice Udabno i jeziora Jikurebi
Kachetia – okolice Udabno i jeziora Jikurebi
Kachetia – okolice Udabno i jeziora Jikurebi
O Udabno w zasadzie moglibyśmy nie wspominać wcale, gdyby nie jeden mały szczegół. Otóż kilka lat temu dwoje naszych rodaków otworzyło tam restaurację o nazwie Oasis Club. Sprawa zyskała na tyle duży rozgłos, że pisano o niej w wielu poczytnych gazetach i serwisach internetowych w Polsce. Jednak sześć lat temu, kiedy my jechaliśmy do David Gareja, wieś wydawała się być kompletnie opuszczona, a jedynym śladem ludzkiej bytności w tym miejscu były krowy swobodnie przechadzające się po stepie. Autentycznie myśleliśmy, że w osadzie nikt nie mieszka, a tu takie zaskoczenie… Szczerze powiedziawszy, jak o tym przez przypadek usłyszeliśmy to pierwszym co zrobiliśmy było parsknięcie śmiechem. Dopiero później przyszła refleksja, że wcale nie był to zły pomysł, bo w okolicy próżno było szukać choćby jednego lokalu, do którego można by zajrzeć i chwilę odpocząć przed dalszą podróżą.
Okolice David Gareja
Okolice David Gareja
Ostatnie kilometry podróży do skalnych monastyrów w David Gareja odbyliśmy już po nawierzchni szutrowej. Kurzyło się jak diabli i to tak, że momentami przez przednią szybę nic nie było widać. Jednak największym szokiem na tamten moment okazały się dwa duże autokary wycieczkowe. Nie wiemy dlaczego ale jakoś to miejsce nie za bardzo pasowało nam do masowej turystyki. Może się to wydać śmieszne ale wystarczyło kilkadziesiąt kilometrów przejechanych z dala od jakiejkolwiek cywilizacji i już nasze myślenie przestawiło się na zupełnie inny tryb, a wtedy potrafią zaskakiwać nawet najbardziej prozaiczne i oczywiste sprawy. Też tak macie?
Okolice David Gareja
Okolice David Gareja
Zgodnie ze źródłami historycznymi pierwszy z monastyrów, nazywany Lawra, powstał w tym miejscu już w VI wieku. Wybudował go przybyły z obszaru dzisiejszej Syrii mnich-pustelnik o imieniu Dawid. Zanim jednak stanęły pierwsze mury klasztoru pustelnik zamieszkał w jednej z jaskiń znajdujących się na górze Garedża i tam oddawał się medytacji, modlitwie oraz nauczaniu. Kilka lat później jego uczniowie dobudowali kolejne dwa klasztory i w ten sposób powstał kompleks monastyrów, o którym w bardzo szybkim tempie zrobiło się głośno w całej Gruzji. Sława góry Garedża zaczęła przyciągać w to miejsce coraz większą liczbę zakonników. Największy rozkwit monastyrów z Garedżi przypadł jednak na okres nieco późniejszy, bo od XI do XIII wieku. Wtedy to powiększono istniejące już budowle oraz wzniesiono kolejne. Stworzono nowe cele dla zakonników oraz kaplice, a całość ozdobiono wyjątkowymi i nowatorskimi na owe czasy freskami, które swoją śmiałością odbiegały od starej, bizantyjskiej szkoły. Bardzo istotny dla poprawy jakości życia okazał się być również system gromadzenia i doprowadzania wody, nazwany na cześć „ojca założyciela”  Łzami Dawida. Okres prosperity bezpowrotnie dla David Gareja jednak minął wraz z najazdem Mongołów (XIII w.). Od tego momentu kompleks był łupiony i niszczony jeszcze kilkukrotnie (Turcy, Persowie) popadając w coraz większą ruinę. Wreszcie na początku XIX wieku monastyry opustoszały zupełnie na prawie dwa stulecia. Zmiany przyniósł dopiero rok 1991 kiedy do klasztorów wrócili pierwsi zakonnicy. Dziś mieszka ich tu około 10.
David Gareja – cele mnichów wykute w skale
David Gareja – cele mnichów wykute w skale
W trakcie naszego wyjazdu (2010 rok) wstęp na teren David Gareja był całkowicie bezpłatny. Nie znaleźliśmy tu żadnej kasy biletowej, a jedynym ochroniarzem był mnich pilnujący by do wnętrza znajdujących się tu kaplic wchodzić należycie ubranym. Kobiety muszą mieć zakrytą głowę i ramiona, a także spódnicę (najlepiej „za kostki”). Natomiast mężczyźni obowiązkowo spodnie z długimi nogawkami. Co ważne, w odróżnieniu od innych miejsc tego typu, jakie zwiedzaliśmy do tej pory, tu nie było możliwości wypożyczenia chociażby chusty. Jadąc do David Gareja pamiętajcie więc o zabraniu ze sobą stosownego ekwipunku lub stroju, bo inaczej będziecie musieli zadowolić się podziwianiem kompleksu z zewnątrz, co i tak nie jest złą opcją. Na całe szczęście, ku wielkiej uciesze pozostałych dwóch uczestniczek naszej eskapady, Ola zawsze wozi ze sobą długą chustę, którą kupiła kiedyś na Hawajach, a która doskonale sprawdza się w takich sytuacjach. To właśnie dzięki niej dziewczyny mogły po kolei zwiedzić wnętrza świątyń, szanując jednocześnie miejscowe obyczaje i nie narażając się strzegącemu moralności mnichowi.
David Gareja

 Ze względu na brak jakichkolwiek oznaczeń dotyczących kierunku zwiedzania oraz tablic informacyjnych postanowiliśmy po prostu poszwendać się po wykończonych drewnem tarasach i pozaglądać do wszystkich zakamarków, jakie tylko rzuciły nam się w oczy i były ogólnodostępne. Oprócz nas było tam jeszcze tylko kilka osób, a więc czarny scenariusz z całymi grupami wycieczek z przewodnikiem absolutnie się nie sprawdził i na spokojnie, bez przysłowiowej „przepychanki” mogliśmy każde interesujące nas miejsce chłonąć i poświęcić mu tyle czasu ile potrzebowaliśmy. Zresztą cały czas dało się odczuć, że David Gareja jest przede wszystkim miejscem modlitwy, a nie atrakcją dla turystów, służącą zarabianiu pieniędzy. Wokół praktycznie brak było jakiejkolwiek infrastruktury mogącej świadczyć o tym, że ktoś chce na tym malowniczym zakątku zbijać majątek. Brakowało toalet, jakiejkolwiek restauracji, a nawet tak powszechnej w dzisiejszych czasach komercji w postaci straganów z pamiątkami rodem z Chin. Jedynym odstępstwem był niewielki sklepik prowadzony przez mieszkających w kompleksie mnichów, w którym można było kupić różne wytwarzane osobiście przez nich produkty poczynając od miodów i wina, a na drewnianych, rzeźbionych krzyżykach kończąc. Skusiliśmy się nawet na zakup kilku butelek wina, które wzięliśmy z zamiarem rozdania ich jako pamiątki z podróży dla najbliższej rodziny. Ostatnio jednak spotkaliśmy się z informacjami, że przy kompleksie powstaje muzeum poświęcone David Gareja, także jest nadzieja, że chociaż pojawią się toalety.

David Gareja – Monastyr Lawra
David Gareja – Monastyr Lawra
David Gareja – Monastyr Lawra
David Gareja – Monastyr Lawra

Do umówionej pory ponownego spotkania z naszym kierowcą mieliśmy jeszcze dość sporo czasu. Postanowiliśmy więc nieco powspinać się na pobliskie wzniesienie, kierując się w stronę granicy z Azerbejdżanem. Chcieliśmy przyjrzeć się całemu kompleksowi z góry. Wiodła tam dość stroma ścieżka, ale już po dłuższej chwili dotarliśmy do jednej z grot, z której rozciągała się piękna panorama zarówno na cały kompleks monastyrów jak i na okoliczne wzgórza. Dla takiego widoku warto było włożyć nieco wysiłku i się trochę spocić  (upał mocno dawał się we znaki tego dnia). Mimo, że większość turystów odwiedzających David Gareja decyduje się na dalszą wspinaczkę już stricte do granicy, my uznaliśmy, że to co zobaczyliśmy w zupełności nam wystarczy i pora wracać do samochodu. W końcu to nie miał być jedyny punkt na mapie tej wycieczki, a pozostałych nie znaliśmy. Byliśmy zatem ogromnie ciekawi gdzie jeszcze zawiezie nas Schumacher.

David Gareja
David Gareja

Kolejnym miejscem na trasie naszej wycieczki po Kachetii okazał się być Monastyr św. Jerzego w Bodbe, o którego istnieniu nie mieliśmy wcześniej nawet pojęcia. Jak człowiek ma na przygotowanie się do wyjazdu dwa tygodnie, a w międzyczasie własny ślub i wesele to ostatnim o czym myśli jest wertowanie przewodników 🙂 Zresztą wtedy jedynym dostępnym na rynku (obejmującym wszystkie trzy kraje tzn. Armenię, Azerbejdżan i Gruzję) było wydawnictwo Bezdroża wydane kilka lat wcześniej. Odkupiliśmy je od kogoś przez Internet, bo w sklepach stacjonarnych nie można go było znaleźć. Teraz wystarczy przejść się do pierwszej lepszej księgarni, a na półkach z tematyką turystyczną znajdzie się kilka jak nie kilkanaście pozycji o Kaukazie Południowym.

Bodbe – Monastyr św. Jerzego. Bazylika (IX w.)

Ale wracając do tematu… O ile katedrę w Mcchecie (opowiemy o niej w następnym wpisie z podróży po Kaukazie Płd.) można przyrównać do polskiej Jasnej Góry, o tyle monastyr św. Jerzego to wierny odpowiednik naszej Trzebnicy, z tym że zamiast grobu Królowej Jadwigi mamy tu miejsce ostatniego spoczynku św. Nino – bohaterki i patronki Gruzji. Zgodnie z tradycją spisaną m.in. w jednym z najstarszych dzieł literackich w tym kraju „Mokcewaj Kartlisaj” (pol. Nawrócenie Kartlii) to właśnie jej Gruzja zawdzięcza przyjęcie w 337 roku (jako drugi po Armenii kraj na świecie) chrześcijaństwa. Gruzini nawet dziś uważają św. Nino za najważniejszą postać swojego kościoła i pielgrzymują do Bodbe by modlić się o różne łaski i uzdrowienie, z których rzekomo święta słynęła jeszcze za życia.

Bodbe – Monastyr św. Jerzego

Sam klasztor, mimo że jego najstarsza część (trójnawowa bazylika) pochodzi z IX wieku i jest uważana za jeden z najważniejszych gruzińskich zabytków architektury, nie zrobił na nas jakiegoś piorunującego wrażenia. Ot, typowy bizantyjski styl budowania spotykany praktycznie we wszystkich zakątkach Europy i Azji objętych dawniej protektoratem Konstantynopola. Poza tym, ze względu na odbywające się właśnie nabożeństwo, nie udało nam się zwiedzić wnętrza świątyni, a co za tym idzie również grobu św. Nino. Po prostu nie chcieliśmy przeszkadzać w liturgii, więc nie wchodziliśmy mając nadzieję że msza zaraz się skończy. Niestety zabrakło czasu. Zaciekawiła nas za to nietypowa konstrukcja dzwonnicy, która została wybudowana w latach 1862-1885. Jej fenomen polegał na tym, że bardziej przypominała ona swoim stylem kościół katolicki niż tradycyjną gruzińską architekturę sakralną, a należy tu wspomnieć, że w tym kraju nawet dzisiaj sięga się po stare, liczące setki lat wzorce, przez co, nam laikom, niejednokrotnie ciężko jest jeden monastyr odróżnić od innego po samej bryle.

Bodbe – Monastyr św. Jerzego. Dzwonnica (1862-1885)

Kiedy już obeszliśmy wszystko co można było dookoła i mieliśmy wracać do auta, naszą uwagę przykuła niewielka tabliczka wskazująca w języku angielskim kierunek: „do źródła św. Nino”. Po krótkiej naradzie zgodnie stwierdziliśmy, że co nam szkodzi – idziemy. Przecież nigdzie nam się nie śpieszy, a to nie może być daleko. Droga początkowo wiodła kamiennymi schodkami, które nieco później przeszły już w typowo leśny dukt, cały czas stromo opadając. Minęło 15 minut, potem 20, a źródełka jak nie było tak nie ma. Dopiero po około półgodzinnym spacerze (3 kilometry) naszym oczom ukazała się nieduża kaplica (św. Zabulona i św. Sosana). W jej wnętrzu bije rzeczone źródło, w którego lodowatej wodzie wierni zanurzają swoje ciała by uzyskać uzdrowienie (także duchowe). Nad całością czuwają mniszki zamieszkujące Bodbe od 1889 roku. Przy kaplicy sprzedają one charakterystyczne, białe szaty przydatne przy obrzędzie. My na kąpiel, mimo żaru lejącego się z nieba, nie mieliśmy ochoty, więc poprzestaliśmy jedynie na zanurzeniu dłoni w wodzie sączącej się z bocznej ściany budynku (w tym miejscu obmywane są niemowlęta), po czym zebraliśmy się i ruszyliśmy do auta. Tym razem już nie było tak kolorowo bo cały czas trzeba było się wspinać, więc zajęło nam to grubo ponad 45 minut. Co rusz dało się słyszeć komentarze w stylu: „kto to wymyślił?…”, „co nas podkusiło żeby tam schodzić?…” (oczywiście to wersja ocenzurowana, bo oryginalnej nie przystoi tu przytaczać). Podobnie myślał chyba Schumacher, bo gdy wreszcie dowlekliśmy się do jego auta minę miał nietęgą. Czy do źródełka warto schodzić? Naszym zdaniem nie… ale do dziś na samo wspomnienie naszej eskapady zaczynamy się zanosić śmiechem 🙂

Bodbe – W drodze do źródła św. Nino
Bodbe – Źródło św. Nino
Bodbe – Kaplica św. Zabulona i św. Sosana

Okolica monastyru św. Jerzego w Bodbe ma jeszcze jedną zaletę. Doskonale widać stąd położone 2 kilometry dalej Sighnaghi, zwane powszechnie gruzińskim Miastem Zakochanych (dla chcących się pobrać działa w nim nawet całodobowy Urząd Stanu Cywilnego :P). Właśnie to miejsce okazało się być naszym ostatnim punktem na trasie objazdu po Kachetii.

Sighnaghi – Panorama z okolic Bodbe.

Sighnaghi jest najmniejszym z gruzińskich miast i jednocześnie oczkiem w głowie byłego już prezydenta Micheila Saakaszwiliego. To właśnie tu zaczął on wdrażać w życie swój kontrowersyjny plan odnowy najważniejszych miejsc w kraju aby przyciągnąć do nich turystów. W ciągu kilku lat intensywnych działań miejscowość zmieniła się nie do poznania, i to nawet dla samych mieszkańców, zyskując typowy, europejski sznyt, nieco na wzór kurortów ze Starego Kontynentu. Wiele budynków postawiono praktycznie od nowa, wyremontowano ulice i chodniki, otworzono kawiarnie oraz restauracje. Jednak jak twierdzą krytycy planu przy tym wszystkim zapomniano o najważniejszym, czyli o zachowaniu lokalnego charakteru. Doszło nawet do tego, że cały proces przebudowy Gruzji zaczęto ironicznie nazywać właśnie signaghizacją. Kto ma rację: zwolennicy czy przeciwnicy? To pokaże czas. Nam w każdym razie miasteczko się bardzo spodobało i uważamy, że przy tym całym chaosie architektonicznym panującym w Gruzji, a będącym schedą po Związku Radzieckim, Sighnaghi wypada łagodnie rzecz ujmując bardzo korzystnie.

Sighnaghi
Sighnaghi
Sighnaghi
Sighnaghi

Jednak tym co my będziemy najbardziej pamiętać z całej wizyty w Sighnaghi jest spacer po murach obronnych, które zostały wzniesione w 1762 roku. Ich łączna długość to 2,5 kilometra i trzeba przyznać, że do czasów współczesnych zachowały się w doskonałym stanie i to wraz ze wszystkimi dwudziestoma trzema wieżami oraz pięcioma bramami. Już samo przejście nimi stanowi nie lada atrakcję, a jeżeli dodamy do tego niesamowite widoki na całą okolicę to otrzymamy propozycję z cyklu tych „must see”. Niech Was tylko nie zdziwi, kiedy po drodze w jednej z baszt nagle odkryjecie na przykład autentyczny chlew z chrumkającymi świniami. W końcu to Gruzja, więc wszystko się może zdarzyć 🙂

Sighnaghi – Mury obronne (1762 r.)
Sighnaghi – Mury obronne (1762 r.)
Sighnaghi – Mury obronne (1762 r.). Takie okazy też można spotkać 🙂

Tym razem Schumacher nauczony doświadczeniem dokładnie określił nam godzinę, o której mamy wrócić, więc nie chcąc go zdenerwować po raz kolejny, grzecznie stawiliśmy się w wyznaczonym miejscu i o wyznaczonej porze, kończąc tym samym pełną wrażeń wycieczkę po Kachetii. Ten dzień zleciał nam bardzo szybko i to do tego stopnia, że dopiero w Tbilisi zorientowaliśmy się, że nawet nie zjedliśmy dzisiaj obiadu. No cóż, wstyd się przyznać ale chcąc uniknąć wszechobecnej w gruzińskiej kuchni kolendry (dla 75% naszej ekipy niezjadliwej) poszliśmy po prostu do Mc Donalda. I wiecie co? Smakowało jak cholera, tylko za ketchup kazali sobie dodatkowo płacić.

Poprzedni artykułPowiat Świdnicki najlepszy w kręgle [FOTO]
Następny artykułNowojorskie brzmienia w świdnickim Klubie Bolko