Przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w Wagonach w Świdnicy, internowany 13.12.1981 – 27.02.1982
W sobotę, 12 grudnia byłem na zebraniu związkowców w Wałbrzychu i już wtedy kolejarze powiedzieli, że coś się szykuje, ponieważ niektóre centrale telefoniczne na węzłach kolejowych zostały zablokowane. Spotkanie przeciągnęło się do późnych godzin wieczornych i w rezultacie do domu wróciłem około 22.00 czy 23.00 i niemal od razu położyłem się spać. Nad ranem, około godz. 4.00, usłyszałem dzwonek do drzwi.
Gdy otworzyłem, zobaczyłem kolegę, który mieszkał niedaleko Wagonów i zawiadomił mnie, że dzieje się coś złego, bo do fabryki weszło wojsko. Postanowiłem natychmiast udać się do zakładu, bo już wcześniej umówiłem się z kolegami, że gdyby coś zaczęło się dziać, musimy stawić się w fabryce i zacząć jakoś działać. Na przykład zorganizować jakiś strajk i próbować bronić zakładu np. przed pacyfikacją.
Gdy wszedłem na portiernię, znajomy strażnik uprzedził mnie, że esbecy już czekają. Od raz poszedłem do biura komisji zakładowej i zobaczyłem dwóch milicjantów oraz esbeka, który powiedział, że zabierają mnie ze sobą. Zapytałem dlaczego, a on w odpowiedzi włączył telewizor, z którego przemawiał towarzysz Jaruzelski. Wtedy zawieźli mnie na komendę miejską milicji i zaprowadzili do pokoju, w który siedział jakiś cywil, który powiedział, że w związku z wprowadzeniem stanu wojennego mam zostać internowany. Zapytałem, co to oznacza, a on rzucił: „zamkniemy pana w pierdlu”. Dodał jednak, że mogę tego uniknąć, jeżeli podpiszę oświadczenie o zaprzestaniu działalności związkowej w Solidarności. Nie podpisałem i dodałem, że jako przewodniczący działałem legalnie, nie popełniłem żadnego przestępstwa, nie zostałem nigdy skazany i nie można mnie zamknąć. A esbek skwitował – „zobaczymy”, po czym zawołał jakiegoś szeregowca i polecił – „do paki z nim”. Na dołku spotkałem kolegów ze związku z kilku zakładów pracy. I tak siedzieliśmy do niedzieli. A w poniedziałek rano załadowali nas do wojskowej ciężarówki i wywieźli do aresztu w Wałbrzychu, skąd po trzech dniach wróciliśmy do więzienia w Świdnicy. Posadzili mnie w celi z trójką kolegów i regularnie wzywali do takiej rozmównicy na przesłuchanie. Pytali, co robiliśmy w Solidarności, z kim, bardzo szczegółowo odpytywali nas o życiorysy, mimo że znali je prawie tak dobrze jak my. Bardzo ich interesowało dlaczego ja, inżynier zdecydowałem się na działalność związkową. I dlaczego podniosłem rękę na państwo, które dało mi wykształcenie. A potem chcieli mnie nakłonić do podpisania dokumentu, w którym przyznaję się, że działanie w wolnych związkach zawodowych było błędem.
W świdnickim więzieniu przetrzymywali nas do stycznia, do czasu, gdy pewnej nocy załadowali nas do więźniarki. Wtedy już, mimo że straszyli nas wywózką do Związku Radzieckiego, wiedzieliśmy nieoficjalnie, że to nieprawda. Przyjechaliśmy Kamiennej Góry do budynków byłego obozu koncentracyjnego, nawet na ścianach widniały jeszcze niemieckie napisy „Achtung!”. Warunki były straszne, zamiast ubikacji w celach były takie wielkie kamienne stągwie, które po napełnieniu trzeba było wynosić na korytarz. W Świdnicy mieliśmy ubikacje, choć muszę przyznać, że takie publiczne załatwianie potrzeb fizjologicznych było dla mnie jednym z najgorszych upokorzeń. Na początku starałem się wytrzymać jak najdłużej, ale ponieważ organizm mam swoje prawa, więc ze wstydem musiałem się poddać. Dopiero po dłuższym czasie przyzwyczaiłem się do takiego rodzaju toalety. Jednak pomimo tak tragicznych warunków bytowych, w Kamiennej Górze panowała chyba nieco większa wolność, mieliśmy spacery, mogliśmy spotykać się z kolegami, mogliśmy też śpiewać pieśni patriotyczne i religijne. Ale nie tylko takie pieśni mieliśmy w repertuarze.
Kiedyś oberwałem od klawisza, bo szedłem korytarzem i nuciłem piosenkę o Jaruzelskim, w którym jest on przyrównywany do męskiego organu, pisanego zazwyczaj z błędem. Jeden ze strażników to usłyszał i oberwałem palką przez plecy. Krzywdy mi nie zrobił, ale zaboleć – zabolało. Starszy syn na szczęście nie wiedział, co się ze mną dzieje, bo jak przyjechał z żoną na widzenie, to potem opowiadał, że widział się z tatusiem w kościółku. Bo tak mu się to gmaszysko skojarzyło.
Przesłuchania w więzieniu odbywały się dosyć często, esbecy przyjeżdżali 2-3 razy w tygodniu i namawiali mnie do wyjazdu za granicę. Argumentowali, że powinienem pomyśleć o przyszłości, bo mam niespełna rocznego syna, a co z nim się stanie, jak ja pracy nie znajdę po wyjściu? Nawet listę krajów, które mogą mnie przyjąć mi zostawili, proponowali mi nawet wyjazd do RPA. Ale ja się balem, bo ani języków nie znalem, ani zawodu atrakcyjnego nie miałem. Jestem wprawdzie inżynierem mechanikiem, ale to nie jest żaden konkretny fach, tak jak np. spawacz, albo frezer.
W sumie trzymali mnie w więzieniu około miesiąca i jak wróciłem do Świdnicy, poszedłem do pracy, gdzie wszyscy przywitali mnie bardzo serdecznie. Oczywiście nie było już Solidarności. Ponieważ zanim zostałem przewodniczącym Solidarności zakładowej, pracowałem jako inżynier, więc wróciłem jako technolog budowy taboru kolejowego. Solidarności już nie było, więc grupa ludzi próbowała założyć nowy, reżimowy związek. Namawiali mnie też, żebym się zapisał i dał dobry przykład. Wprawdzie nie naciskali, ale rozmowy w tej sprawie prowadził ze mną dyrektor, a nawet major, który był opiekunem wojskowym fabryki.
Pomału, po jakimś czasie razem z grupą najbardziej zaufanych kolegów z Solidarności zaczęliśmy się po cichu umawiać. I w rezultacie utworzyliśmy nielegalny, podziemny związek Solidarność w fabryce. Co jakiś czas, niezbyt regularnie robiliśmy zebrania wieczorne, nocne, dla niepoznaki organizowane w różnych domach. W rezultacie tych spotkań zaczęliśmy wydawać podziemną gazetkę „Wolny wagonowiec”. Ale wszystko do czasu. Podczas jednego z zebrań, to była sobota, gdy omawialiśmy bieżące sprawy zakładu, usłyszeliśmy łomotanie do drzwi, a po chwili do środka wpadła gromada esbeków. Być może ktoś coś powiedział nieodpowiedniej osobie, bo początkowo nasza grupa była niewielka, ale z czasem bardzo się rozrosła. Potem okazało się, że byliśmy śledzeni co najmniej od pół roku. I wtedy zabrali nas wszystkich, całą czternastkę, czy piętnastkę. Nie pamiętam już tak dokładnie. I wtedy po raz pierwszy założyli mi na ręce kajdanki, skuli zresztą wszystkich i zawieźli na komendę miejską. A my, zanim zaczęliśmy się spotykać w tak dużym gronie umówiliśmy się, że w razie wpadki będziemy udawać graczy brydżowych. Dlatego podczas przesłuchania mówiłem, że to było zwyczajne, sobotnie spotkanie kolegów z zakładu. Wówczas ten esbek wydarł się na mnie: „co pan mi tu pie…li???”. I walnął mnie pięścią w twarz. Trochę się zatoczyłem, krew mi poszła z nosa, ale zęby zostały na swoim miejscu. Dostałem tylko raz, ale inni podobno bardziej oberwali. Potem jeszcze mi nawymyślał w niewybredny sposób i zostałem odprowadzony do celi.
W areszcie przesiedzieliśmy do poniedziałku, a potem wszystkich wypuścili, zaznaczyli przy tym, że to nie koniec sprawy, ale zarzuty wobec nas trafią do sądu. Kiedy wróciłem do domu, żona opowiedziała o rewizji, zajrzeli niemal do wszystkich książek, a bibliotekę
mieliśmy bardzo dużą. Zeszli nawet do piwnicy i przekopali węgiel w poszukiwaniu dowodów mojej wywrotowej działalności.
W poniedziałek, kiedy jak zwykle poszedłem do pracy, zostałem zatrzymany na portierni, a strażnik powiedział, że mam udać się do dyrektora, który zwolnił mnie dyscyplinarnie ze skutkiem natychmiastowym. W ten sam sposób potraktowano też trzech lub czterech kolegów, a pozostałych, czyli tokarza oraz spawaczy ukarali grzywnami.
To był taki bardzo poważny zakręt w moim życiu, bo nawet jak byłem internowany, to pensja mi szła, żona jeździła do zakładu i dostawała pieniądze. Od razu po zwolnieniu rozpocząłem poszukiwania nowej pracy, ale nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. Przez pięć miesięcy nigdzie nie mogłem się zaczepić. Wprawdzie dyrektor uprzedził mnie, że zostałem wpisany na czarną listę, ale cały czas wierzyłem, że coś znajdę. Przecież miałem wielu kolegów, niektórych nawet na stanowiskach dyrektorskich, ale nikt nie odważył się mnie przyjąć. Byłem załamany, a kolega dyrektor wyjaśnił mi, że nikt mnie nie zatrudni, bo po prostu mają zakaz. W końcu znajomy powiedział, że w spółdzielni rzemieślniczej szukają pracownika fizycznego do magazynu. Kiedy poszedłem do pani prezes tej spółdzielni, ona już wiedziała kim jestem, ale wyjaśniła, że ma wolny etat jedynie na stanowisku pomocnika magazyniera. A to jest ciężka fizyczna praca. Nie miałem wyboru, wprawdzie w ciągu tych kilku miesięcy mojego bezrobocia otrzymywałem jakieś dary z kościoła, wozili mnie nawet do kurii do Wrocławia po dary, a to koledzy, którzy wyjechali do Stanów Zjednoczonych, przysyłali mi jakiś paczki. Ale to była tylko doraźna pomoc, jak nie ma pracy to dramat. Żona też nie pracowała, bo po urodzeniu drugiego dziecka chorowała, dlatego nie wahałem się ani chwili. Wtedy dowiedziałem się jak ciężka jest praca fizyczna, czasem kiedy było naprawdę ciężko, pomagali mi kierowcy, którzy przywozili towar, ale to było naprawdę rzadko.
Cały czas byłem również wzywany do Wałbrzycha na przesłuchania. Esbecy wiedzieli jak długo działałem, z kim, jakie mieliśmy plany. Grozili, że mogę zostać skazany na 3 do 8 lat więzienia w zależności od tego, jaki paragraf wobec mnie zastosują. Na szczęście objęła mnie amnestia.
Moja sytuacja zawodowa poprawiła się nieco, dopiero gdy magazynier odszedł na emeryturę, wówczas przejąłem jego obowiązki. Nie miałem wprawdzie pomocnika, ale w sytuacjach awaryjnych mogłem oficjalnie wezwać pracowników do pomocy. I w ten sposób przepracowałem pięć lat. Z czasem nawet się przyzwyczaiłem, nabrałem kondycji, zmężniałem i nie było aż tak bardzo ciężko. Mimo trudnej sytuacji życiowej nie zaprzestałem działalności w związku, oczywiście nie była już tak intensywna, bo nie pracowałem w Wagonach, ale cały czas spotykałem się z kolegami, przygotowywaliśmy i drukowaliśmy ulotki, a jak zaczęły się protesty, pomagaliśmy strajkującym rolnikom.
Nigdy nie byłem odważny, miałem rodzinę, o którą musiałem dba, ale gdzieś we mnie coś takiego się czaiło, że musiałem dalej działać. Bo uważałem, że tak dalej nie można żyć. Pamiętam, zbliżały się chrzciny młodszego syna i musiałem stać dwa dni w kolejce, żeby kupić 10 dag kawy. I ta bieda, ta polska bieda napędzała mnie do dalszej pracy dla związku. Nawet jak pracowałem jako fizyczny, byli u mnie w pracy i przeszukiwali moje biurko, wywrócili wszystko do góry nogami, ale nic nie znaleźli.
Dopiero jak się odrodziła Solidarność, mogłem wrócić do Fabryki Wagonów. Wtedy znów zostałem wybrany na stanowisko przewodniczącego zakładowej Solidarności i pełniłem tę funkcję aż do emerytury. Teraz z perspektywy lat mogę powiedzieć, że niczego nie żałuję, owszem pewne sprawy zrobiłbym pewnie inaczej, może lepiej. Ale nie żałuję niczego. Jakby była taka potrzeba, to dalej bym działał.