Jacek Sługocki: Przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w Spółdzielni Mieszkaniowej w Świdnicy, internowany 28.08.1982 – 6.12.1982
O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się podczas mszy świętej. Było wcześnie rano, a w kościele raptem kilka osób. Nie wiem, czy byłem przerażony, ale na pewno ponosiły mnie emocje, wyszedłem i zacząłem bez celu chodzić po Rynku. Na ulicach nie było prawie nikogo, ale spotkałem kolegę, który dał mi karteczkę z informacją, żebym poszedł do katedry, bo tam zdążyło się ukryć kilka osób.
Ponieważ miałem tę karteczkę, która była swego rodzaju przepustką, mogłem wejść. Wspólnie zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej robić. W końcu uradziliśmy, że musimy gdzieś się dobrze ukryć. W rezultacie postanowiliśmy wyjechać w góry, a ponieważ miałem już samochód, umówiliśmy się, że w poniedziałek o godz.6.00 podjadę pod plebanię i wszystkich zabiorę. Po tej rozmowie wróciłem do domu i pamiętam, że wieczorem przyszedł Mietek Sajko i powiedział. – Chodź się przejdziemy, bo zwariuję. – I przeszliśmy się po tych ulicach. Następnego dnia, kiedy podjechałem pod katedrę, nie zastałem już nikogo. Okazało się, że zamiast siedzieć na miejscu, dwóch, Janek Pełka i Tadek Romanowski, poszło pod ŚFUP namawiać do strajku, więc ich zgarnęli. Wróciłem więc do domu, stamtąd poszedłem do pracy. Koledzy zaniemówili, gdy mnie zobaczyli.
Na początku stycznia 1982 roku Jadzia Kowalska postanowiła drukować prasę podziemną. Przyłączyłem się. Razem ze mną pracował Robert Bietka, wówczas student Politechniki Wrocławskiej, który rwał się do wszystkiego, miałem pewne wątpliwości, bo był młody i nie wiedziałem, czy w razie wpadki nie złamie się podczas przesłuchania, ale zapewniał mnie, że da radę. Więc spytałem go, co by zrobił, gdyby zatrzymała go milicja z powielaczem w aucie. On na to, że nie wie i zapytał, co ja bym zrobił. Odpowiedziałem, że wyjaśniłbym milicjantom, że znalazłem w piwnicy i jako patriota wiozłem na komendę. Ale dałem mu w końcu ten powielacz, niestety ponieważ działał na spirytus i na całej klatce schodowej czuć było charakterystyczny zapach, ktoś doniósł i Robert został aresztowany. Później została zatrzymana Jadzia. Robert nie wydał nikogo, dostał chyba trzy lata więzienia, ale wyszedł wcześniej.
Po wyjściu z internowania sprawę druku przejęła Helena Stefanicka, pamiętam, że z Mietkiem Sajką skonstruowaliśmy pierwsze ramki do drukowania, były bardzo prymitywne, ale były. Kiedy Rysiek Moździerz wyszedł z internowania, nauczył nas, jak się porządnie drukuje. Papier ludzie z zakładu przynosili, a farbę to się ze wszystkiego robiło, nawet z pasty do butów. Druki były prymitywne, ale najważniejsze, że wychodziły, ludzie się cieszyli, że coś się dzieje, a SB dostawała szału. Drukowaliśmy świdnicki biuletyn informacyjny.
SB mnie szukała, ale był problem z rozpoznaniem, bo ja nazywam się Tadeusz Jacek Sługocki, ale wszyscy na mówią Jacek i SB nie wiedziało, czy jest dwóch Sługockich Tadeusz i Jacek, czy jeden. Nie mogli mnie zlokalizować. Udało im się dopiero 28 sierpnia 1982 roku. Był wieczór, oglądałem dziennik, a żona poprosiła, żebyśmy poszli do piwnicy po słoiki. Odpowiedziałem, że zaraz pójdę, gdy nagle usłyszałem walenie w drzwi. Wtedy już wiedziałem, że nigdzie nie pójdę. Było ich dwóch – esbek Zdzisław Ogrodnik i nasz dzielnicowy, który mnie znał, bo pracowałem w spółdzielni mieszkaniowej i powiedział – Panie Sługocki, taki pan porządny, ale musimy pana zatrzymać. – Tak bywa – odpowiedziałem na to. A Ogrodnik dodał – Pozory mylą.
To był jeden z najgorszych esbeków, wyjątkowa kanalia, i kiedy po mnie przyszli, naprawdę się bałem. Zawieźli na komendę i zaprowadzili na trzecie piętro do pokoju, w którym roiło się od esbeków. Pomyślałem wtedy, że jak zechcą mi coś zrobić, wyskoczę przez okno. Tak bardzo się bałem. Potem przyjął mnie Hliwa, który udawał kulturalnego, pytał jak się czuję, czy mi czegoś nie potrzeba, czy może potrzebuję jakichś lekarstw? A ja miałem kłopoty z wątrobą, więc zaproponował, że zadzwoni do domu po tabletki. Noc przesiedziałem w areszcie, rano przewieźli mnie i kilku innych do Wałbrzycha. I tam siedziałem do 11 września. W areszcie wałbrzyskim panowały tragiczne warunki – w celi nie było ubikacji, tylko takie blaszane puszki, siedziałem w brudnym ubraniu, nie mogłem się ani umyć, ani ogolić. Rano prowadzili nas do czegoś, co tylko przypominało łazienkę, tam było tylko jedno oczko, a nas czterech w celi. I nie wiadomo, kto miał się pierwszy myć, kto korzystać z ubikacji. Tragedia. Smród, nędza i ubóstwo. A kiedy 11 grudnia przyjechały w odwiedziny nasze żony, moja od razu na mnie nakrzyczała, bo była nastawiona przez esbeka, że wyglądam jak ostatni obdartus. Odpowiedziałem, żeby nie słuchała żadnego esbeka i spytałem, jak mam wyglądać? Skoro nie mam żyletek, to czym mam się ogolić? Śledziem? Oczywiście zabierali mnie na przesłuchania i ten esbek Ogrodnik cały czas namawiał, żebym podpisał lojalkę. Bezskutecznie.
W końcu wywieźli nas do Nysy, a ponieważ konwojowali nas milicjanci, a ja byłem najstarszy, zaprosili mnie do kabiny, mówiąc, że tam będzie mi wygodniej. Kiedy ruszyliśmy, kierowca powiedział, żebyśmy się nie martwili. Przekonywał, że w Nysie będziemy mieli dobrze, bo to jest więzienie dla małoletnich i nie ma dużego rygoru. Rzeczywiście, to była prawda. Naczelnik więzienia, kiedy nas przyjmował, stwierdził, że nie interesują go nasze poglądy polityczne. Tego samego dnia wieczorem przyszedł po mnie wychowawca i kazał iść za sobą. Spytałem, czy idę na rozstrzelanie, a on na to, żebym się nie wygłupiał. Zaprowadził mnie do biura, gdzie czekał na mnie ksiądz Augustyn, który przyjechał w odwiedziny. Porozmawialiśmy wtedy o wszystkim.
Kilka dni później przyjechał do Nysy ten esbek Ogrodnik i brał nas kolejno na rozmowy. A ja paliłem wtedy Marlboro i kiedy wezwał mnie do siebie powiedziałem mu – Widzi pan jaka między nami różnica? Ja jestem na żołdzie amerykańskim i palę Marlboro, a pan – Klubowe. On w takich sytuacjach dostawał szału. Podpytywał mnie – Co słychać? – a ja na to – Słońce świeci, woda płynie, czas leci. Drążył dalej, cały czas próbował mnie namówić na wyjazd za granicę. Odpowiadałem, że wyjadę, jeśli sam będę chciał. I nie tylko w jedną stronę. Wtedy napuścił na mnie kolegę – Patejczuka, mówiąc, żeby na mnie uważał. Bo to była jego metoda – napuszczać jednych na drugich. Patejczuk uwierzył, i jak tylko chciałem porozmawiać, uciekał i krzyczał – Nie podchodź do mnie! Dopiero gdy mu wyjaśniłem, o co tak naprawdę chodzi, to się uspokoił.
Jak wyglądało życie w Nysie? Pobudka była o 6.00, przychodził oficer dyżurny na inspekcję, potem śniadanie, obiad, kolacja. W pewnym momencie wywalczyliśmy sobie, żeby cele były otwarte przez cały dzień. Mogliśmy chodzić
po korytarzu, a nawet korzystać z boiska sportowego. Wcześniej mieliśmy tylko godzinę spaceru. I sala do bilardu była, a ponieważ czymś musieliśmy się zająć, żeby nie zwariować, to robiliśmy jakieś pamiątki, pieczątki.
A ponieważ w Nysie siedziała cała wrocławska elita z rektorem Politechniki, potworzyły się kółka, uczyliśmy się angielskiego, historii, nawet gazetkę wydawaliśmy. Kolega na widzenie przywiózł farbę drukarską, matrycy nie mieliśmy, więc na folii się robiło wypisanym długopisem. Trochę prymitywnie, ale najważniejsze, że gazetka wychodziła. I oczywiście się politykowało, co to dalej będzie. Pamiętam, że była rozpacz w więzieniu, gdy został zatrzymany Frasyniuk.
Kiedyś wszystkich napadła mania robienia krzyży, bez względu czy byli wierzący, czy nie. Robili ze wszystkiego, co wpadło w ręce, nawet z parkietu, którym wyłożone były cele. Na którejś mszy nawet ksiądz żartował, że parkietu ubywa, a krzyży przybywa.
Pewnego razu esbek, który mnie przesłuchiwał powiedział, że wyjdę 6 grudnia. Nie uwierzyłem. Wiedzieliśmy, że wypuścili Andrzeja Skowrońskiego ze Zgorzelca, ale zaraz znów aresztowali. Więc umówiliśmy się, że każdy, kto będzie wychodził, postara się w jakiś sposób dać znać, czy naprawdę jest na wolności. Poprosiłem o rozmowę naczelnika więzienia i powiedziałem mu, że się boję, że jestem bezpieczny tylko do bramy i nie wiem, co będzie dalej. Na to naczelnik odpowiedział, żebym się nie martwił, że wszystko będzie dobrze.
Wyszedłem razem z Patejczukiem i wspólnie doszliśmy do wniosku, że skoro przez 3 miesiące nas trzymali, to w rewanżu przez 3 miesiące będziemy chorować. I przez 3 miesiące leczyłem się w Głuszycy w Wojewódzkiej Poradni Zdrowia Psychicznego, leżałem tam od poniedziałku do soboty, ale w niedziele, wolne soboty i święta wracałem do domu. I w te wolne dni przy okazji wspólnie z Jankiem Pełką drukowaliśmy gazetki.
Jak internowanie wpłynęło na rodzinę? Oczywiście żona się martwiła, ale nigdy nie powiedziała „a po co ci to było”. Starszy syn też wiedział, o co chodzi. U nas w domu było wychowanie patriotyczne, nikt nie należał do ZMS-u (Związek Młodzieży Socjalistycznej – przyp. red.) ani do partii.
Esbecy nie stosowali wobec mnie przemocy fizycznej, nie było też ścieżek zdrowia. Słyszeliśmy od kolegów o pobiciach we Wrocławiu, jednak w Świdnicy i Wałbrzychu takie sytuacje się nie zdarzały. Stosowali natomiast presję psychiczną. Cenzurowali wszystkie listy, albo zamazywali niektóre wiadomości – taka dziecinada. Przetrzymywali też listy, bo np. zamiast dostać korespondencję dziś, otrzymywałem ją za dwa, trzy tygodnie. Najgorszy był, jak już wspomniałem – Ogrodnik, który groził, że mi nogi w beton wsadzi, albo że popłynę do morza.
W tym niełatwym czasie bardzo przyzwoicie zachował się prezes mojego zakładu pracy. Był u mnie w odwiedzinach, gdy siedziałem, a gdy wróciłem z leczenia w Głuszycy, nie robił mi żadnych problemów z powrotem do pracy. Nazywał się Janusz Chrząstowski, jego syn Juliusz jest dziś znanym aktorem. Dopiero znacznie później się dowiedziałem, że prezes i jego zastępca mieli duże problemy z mojego powodu.