Po mojej pierwszej długiej wyprawie rowerowej bardzo ucierpiały mi ręce i aby się postawić do pionu (bo przecież ja rękami pracuję), musiałam udać się po pomoc do fizjoterapeuty. Kuracja polegała z grubsza na tym, że przepuszczano mi przez ręce jakieś prądy oraz podwieszano mnie za szyję na wyciągu, aby zwiększyć przestrzenie między kręgami. Jakkolwiek makabrycznie by to nie zabrzmiało, to nic z tych rzeczy – zabiegi nie były ani bolesne, ani uciążliwe. Dłużyły się jednak w nieskończoność i aby czas wiszenia sobie jakoś urozmaicić, brałam do gabinetu książkę.
Padło na kryminał „Rioja dla matadora”. Wyboru dokonałam dość niedbale, nie zasięgając wcześniej opinii. Dzikiego, południowego temperamentu trzeba mi było w tym czasie – tak sobie wykoncypowałam.
A tu zawód objawił się wielki. „Rioja…” nie była w stanie niczym mnie zaniepokoić, ani niczym zaskoczyć. Żadnych drastycznych zwrotów akcji, żadnych zagadek do rozwikłania, choć to przecież kryminał.
Mój najlepszy w świecie terapeuta podpytywał z początku, co ja tam tak pilnie podczytuję. Streściłam mu w trzech zdaniach całą akcję z dwustu dotychczas pokonanych stronic. Następnego dnia spytał o postęp w akcji, który z kolei udało mi się zamknąć w kilku słowach. Potem już tylko spoglądał w kierunku książki, ja uchylałam okładkę, aby zobaczył tytuł. On artykułował w odpowiedzi rozwlekłe, pełne kondolencji „Aaaa”. No, konwersacja nam siadła. W pozycji na wisząco z trudem dobrnęłam do końca tej lektury.
No i gdy zobaczyłam niedawno w najlepszym sklepie z tkaninami w naszym mieście tę tkaninę, oko automatycznie ustawiło zoom na słowo „Rioja”, które tu i ówdzie się na tkaninie pojawia. I całe te wyciągi i prądy w moich nadgarstkach wróciły we wspomnieniach. I przeleciała mi przed oczami cała ta przydługa terapia, odbywająca się przy akompaniamencie nietrzymających się kupy i zupełnie nielogicznych, jakby na siłę splatanych wątków. Przez chwilę szarpałam się z myślą: „kupić tę rioję, czy sobie odpuścić. A jeśli już kupię, to co z niej zrobić, aby tych niemiłych wspomnień i tej irytacji w nowe wyroby nie wpompować.”
Kupiłam. Uszyłam. Pierwsze egzemplarze grzeją już miejsca w nowych domach. Mam nadzieję, że nowi właściciele odnajdują w nich nastrój południowej sjesty.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl