Rzeczona rękawiczka leżała więc sobie w korytarzu. Czarna i z dzianiny. Nigdy jej wcześniej w domu nie widziałam, niemniej jednak leżała wśród nas. Trzeba było ją traktować godnie, jak człowieka. Leżała tak od poniedziałku nie zagadywana przez nikogo. Zastanawiałam się nad tym, do kiedy będzie tak polegiwać, aż ktoś się po nią schyli.
Pierworodny nosi zazwyczaj głowę wysoko, sylwetkę ma wyprostowaną, wzrok skupiony na jakimś punkcie na odległym horyzoncie. Kulom się nie kłania. Można było poczynić założenie, że przedmiot eksperymentu nie znajduje się w polu widzenia pierworodnego. Niemniej jednak korytarz mamy wąski. Rękawiczka zaś leżała w najwęższej jego części. Kumulacja taka. Aby przebyć drogę z kuchni do salonu, trzeba było rękawiczkę zahaczyć choć wzrokiem. Aby nie zahaczyć jej nogą, należało nad nią przeskoczyć. Przeskakiwanie wychodziło młodzianowi całkiem całkiem.
Oliśka miała nieco więcej pretekstów do spotkań z rękawiczką. Bywa w domu codziennie. Używa korytarza co najmniej kilkanaście razy dziennie. W tym tygodniu wypadała jej kolej na odkurzanie. Sama czynność wyszła skutecznie i szalenie precyzyjnie. Uprzątnięte zostało wszystko… oprócz rękawiczki.
Tego już moje nerwy nie wytrzymały. I tak trzymałam się dzielnie, bo pękłam dopiero w czwartek. Na serię zarzutów o niesubordynację, olewanie obowiązków i nierespektowanie różnic pokoleniowych Oliśka odpowiedziała mi wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że rękawiczka nie należy do niej, a na dotykanie cudzej własności nie pozwala jej klauzula sumienia.
Wytoczyłam więc ciężkie działa kontrargumentując, że jeśli natychmiast rękawiczki nie podniesie i nie położy na półce nad wieszakiem, nie wyratuje jej z opresji nawet Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Ani nawet Amnesty International. Rzecznik Praw Dziecka jest u nas ostatnio trochę passe, więc jego to nawet nie ruszam.
Poskutkowało. Ciągle pozostaje we mnie jednak niedosyt, że nie tak to się powinno odbywać. Należałoby się bowiem, aby dziecko po powrocie ze szkoły samo wzięło się za obowiązki, bez jojczenia, bez proszenia, bez wyznaczania dedlajnów, nakładania szlabanów i innych sankcji. Z własnej woli i uśmiechem na twarzy. W lekturach szkolnych stało, że historia zna takie przypadki.
Można jednak powiedzieć, że również i w tym eksperymencie poległam. Aby choć trochę podratować przywiędłą psychikę, uszyłam nam do użytku domowego kilka worasów – na skarpety nie do pary i na niewiadomego pochodzenia rękawiczki. W następnym rzucie doszyję jeszcze większe na szaliki i kominy, aby miały w czym mieszkać do przyszłej zimy. I by ich nie zżarły te głupie flądry – odzieżowe mole.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl