Marcin nie wyobraża sobie Świąt nigdzie indziej tylko w rodzinnym domu w Świdnicy. Mieszka w Anglii od 11 lat. Dwa lata temu o jego niezwykłej podróży do Polski zadecydowały 3 cm śniegu, które sparaliżowały Wielką Brytanię.
Heathrow w śniegu
– Jako pracownik lotniska Heathrow miałem wgląd w to, co się dzieje. Był wtorek, do Wigilii zostały cztery dni. Bilet niemieckich linii lotniczych, dwie torby prezentów w olbrzymiej walizce. Dostałem informację, że mój samolot do Monachium, skąd miałem dalej lecieć do Wrocławia, jako jedyny odleci z Terminala 1. Kiedy dotarłem na miejsce, było już jasne, że żaden samolot nie ma możliwości wystartować z londyńskiego lotniska – wspomina Marcin. Natychmiast zatelefonował do linii lotniczych, gdzie poradzono mu wynająć samochód i dotrzeć do Düsseldorfu, a stamtąd samolotem do Wrocławia. Pomijając gigantyczne koszty wynajęcia auta, żadne pojazdy nie były już dostępne. Kolejna rozmowa z liniami nie przyniosła rozwiązania, a jedynie zobowiązanie, że jeśli znajdzie sposób, aby dotrzeć do Wrocławia, wszystkie poniesione przez niego koszty zostaną mu zwrócone. – Wróciłem do domu i zacząłem myśleć. Najważniejsze było dostać się na kontynent. W końcu pojawił się jakiś plan. Następnego dnia, tj. w środę rano, wyruszyłem w swoją najdłuższą podróż do domu. Zaczęło się od taksówki z domu na lotnisko Heathrow, skąd najlepiej dostać się pociągiem na główną stację kolejową w Londynie Kings Cross. – Tam wsiadłem do pociągu i dotarłem do miejscowości Hull pod szkocką granicą, skąd odpływał prom do Rotterdamu. Płynąłem całą noc, po czym przesiadłem się na autobus do stacji kolejowej w pobliżu niemieckiej granicy. Tam złapałem pociąg do Berlina. Przyznam szczerze, że na Berlin Hauptbahnhof, jednej z największych stacji kolejowych Europy, totalnie się zgubiłem. W końcu dotarło do mnie, że obco brzmiący Stettin, to przecież nasz Szczecin. Zmęczenie dawało o sobie znać. Komórka już się wyładowała. W czwartek około godz. 23.30, po przeprawie przez zaśnieżone schody na dworcu w Szczecinie, wsiadłem do pociągu relacji Świnoujście – Przemyśl. Moją wielką walizkę udało mi się wrzucić na górną półkę. Po chwili po mojej zadowolonej twarzy zaczęły spływać resztki błota pośniegowego, kapiące z walizki. I tak szczęśliwie o 6 rano w Wigilię znalazłem się w upragnionym Wrocławiu.
Cała podróż kosztowała Marcina 650 funtów, sporo nerwów i dużo wysiłku. Oczywiście linie lotnicze, zgodnie z obietnicą, zwróciły wszystkie koszty. – To się nazywa determinacja… Ale zrobiłbym to jeszcze raz – śmieje się Marcin.
Marta Żywicka-Hamdy
Fot. archiwum prywatne