Dużo jeżdżę po okolicy. Uwielbiam to. Lubię zapach małych miasteczek, zaskakujące zestawienia kolorów na elewacjach w nowych miejscach, ciężkie balkony uwieszone pod dachami, miejskie ogrody wciśnięte pomiędzy budynki. Zaglądam w podwórka, w otwarte balkony. Zachodzę do maleńkich sklepików z rękodziełem i na targowiska. Wyciągam rękę po plasterek miejscowej wędliny albo po domową nalewkę robioną pokątnie z czego popadnie. Zrywam pachnącą gałązkę, którą zasuszę potem w książce na pamiątkę.
Wśród tych wszystkich turystycznych, bliższych i dalszych, krótszych i dłuższych eskapad, przydarzyła mi się tylko jedna prawdziwa podróż. Podróż! Nie turystyczna wycieczka.
Cała sprawa zaczęła się ryzykownym telefonem do syna:
– Pojedziesz ze mną do Sanoka?
– Ok – padło szybko z drugiej strony.
– Rowerem…
Chwila ciszy w słuchawce wydłużała się i okrąglała. Przybierała różne kształty.
– Ok – zapadło ponownie.
W zasadzie od tego drugiego „ok” zależało wszystko. Sama bym w tę włóczęgę nie wyruszyła. Bałam się kapitulacji gdzieś w drodze, samotności, awarii roweru, samotności, powietrza-głodu-ognia-i-wojny, samotności i miliona jeszcze innych rzeczy. I jeszcze samotności. We dwoje wszystkie te hipotetyczne i rzeczywiste problemy stają się jakby mniejsze. We dwoje wszystkie radości liczą się podwójnie.
Potem wszystko już potoczyło się błyskawicznie. Trzy miesiące treningów przeleciały błyskiem. Kompletowanie sprzętu i odzieży, planowanie trasy dodawały sprawie pikanterii. Mama odchodziła od zmysłów. Tata przekonywał, że na pewno się uda. Koledzy i przyjaciele rozkręcali spekulacyjny interes. IMGiW przyjęło zamówienie na pogodę. Serio!
A potem było 700 km na siodełku. Osiem pięknych, najcudowniejszych dni, podczas których nieskończoną ilość razy pchałam rower pod górę, by potem spadać pędem w dół. Masowałam obolałe mięśnie. Wąchałam powietrze. Poznawałam ludzi. Piłam u nich herbatę w ogrodzie. Zwiedzałam miasta i przysiółki. Zajadałam kiełbachę z rusztu w samym sercu narodowego parku. Tysiąc razy gubiłam drogę i tyle samo razy odnajdywałam coś ciekawego, co zapamiętam na zawsze. Na miejscu czekała siostra z mężem. Pojechałam tam, bo się stęskniłam.
W tym roku, jeśli wszystko pójdzie gładko i dobry Bóg pozwoli, pojedziemy znowu. Tym razem na zachód. Do Poczdamu. Taki jest plan.
A tymczasem szyję poduchy dla podróżnika. Mieszka tu jakiś?
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi zapraszamy do sklepu Beaty Norbert: www.zapachydoszafy.na.allegro.pl