Swoją skromnością, otwartością i cierpliwością ujął widzów 6.Festiwalu Reżyserii Filmowej w Świdnicy. Nie ma w sobie nic z gwiazdy ani celebryty, choć dzięki popularnej roli Ojca Mateusza powodów ku temu ma wiele. Artur Żmijewski, odtwórca jednej z głównych ról w znakomitym filmie „Mój rower” (obraz nominowany do nagrody Złotego Dzika), o swojej pracy, metamorfozach i świdnickim festiwalu w rozmowie z Adrianną Woźniak.
Zdjęcie Łukasz Kufner
Czym jest dla Pana film „Mój rower”? Pojawiły się głosy, że jest to swoiste studium męskiej natury, męskiej duszy, czy męskich relacji – nie tylko w rodzinie.
Przystępując do kręcenia filmu nie rozumieliśmy tego w taki sposób, w tak – powiedzmy – dosłowny sposób, ale coś w tym na pewno jest. Jest to film o relacji trzech pokoleń facetów, każdy z nich ma trochę inne myślenie na temat życia i świata. Tutaj jak w soczewce odbija się odwieczny problem konfliktu pokoleń, który jest nieunikniony i tego mostu, który powoduje, że porozumienie następuje dopiero pomiędzy co drugim pokoleniem. Jest taka archetypiczna sytuacja w tym filmie, że ojciec z synem dogadać się nie może, ale dziadkowi z wnukiem udaje się to bardzo dobrze. Jak się nad tym zastanowić, być może ojcowie stawiają dzieciom zbyt duże wymagania, być może mają w stosunku do nich zbyt duże oczekiwania. A dziadkowie ze swoim doświadczeniem życiowym, ze swoją mądrością – mają świadomość, że istnieją pewne rzeczy, których nie da się przewalczyć. Być może jest to jeden z głównych wniosków, który płynie z tej opowieści: że świat jest tak skonstruowany, że najlepiej jest być blisko z drugim człowiekiem niezależnie od tego, jakie on ma wady czy zalety. Być blisko i dawać mu szansę na to, żeby był taki, jaki jest, nie oczekiwać od niego tego, czego sami od siebie oczekujemy.
Więc jaką funkcję pełni „Mój rower”? Dydaktyczną?
Dla mnie ze swojej istoty jest to niemal sytuacja archetypiczna, bo to jest film, który powstał po to, żeby opowiedzieć pewną historię – kino jest w głównej mierze właśnie po to i od nas zależy, czy te historie będą głupie, mądre, płytkie czy głębokie. Można by było używać różnych innych określeń próbując przyłożyć miarę do tego typu rzeczy, ale niewątpliwie kwestią najważniejszą jest ciekawe opowiedzenie historii, która obchodzi najpierw scenarzystę, potem – reżysera, a następnie grupę ludzi, która się zbiera, aby ten film zrobić – bo to, co widzimy na ekranie jest efektem pracy zbiorowej. Film nie jest nigdy efektem pracy tylko reżysera, tylko scenarzysty, tylko aktorów, ale także wszystkich innych obecnych na planie i od tego, w jakiej atmosferze to przebiegało, zależy efekt końcowy.
Zauważyłam, być może niesłusznie, że z biegiem lat pana role łagodnieją – od „Psów” po „Ojca Mateusza”. Cy są to świadome wybory?
Myślę, że rolę w „Moim rowerze” można by było adresować w kierunku „Psów”, mój bohater bywa bardzo nieprzyjemnym typem. Ale ja zawsze usiłowałem sobie świadomie układać w życiu tak, aby praca w tym zawodzie była najbardziej różnorodna – fajnie jest zagrać bandytę, ale równie fajnie jest zagrać policjanta. Fajnie jest zagrać kogoś odpychającego i opryskliwego, ale równie dobrze jest zagrać kogoś, kto jest miły i sympatyczny. Właśnie w tym sensie zawsze starałem się wybierać rzeczy bardzo różne, chociaż mój wybór zawsze był nieco ograniczony, dlatego, że rynek filmowy w Polsce nie jest tak wielki, jakby mogło się wydawać. Są też pewne rzeczy, których nie zagrałem i pewnie nigdy bym nie zagrał, bo są one poza moja wrażliwością, poglądem, światem. Jest też wiele ról, których nie zagram, bo mój czas na nie minął. To nie jest już wiek, w którym mógłbym zagrać np. Hamleta. Ale właśnie z tego powodu trzeba podchodzić do życia z pełną otwartością i cierpliwie czekać na to, co życie może przynieść fajnego. Nie odmawiać po drodze rzeczy, które pozornie wydają nam się niezbyt ciekawe, bo często są bardzo interesujące w istocie, ale musimy się do nich przygotować: przygotować swoje myślenie do rzeczy, które są dla nas nieoczekiwane, aby móc się z nimi zmierzyć – to jest właśnie wyzwanie. A nie rzecz, którą my sobie założymy, że zrobimy – to jest wymyślone, wyreżyserowane. Życia nie da się wyreżyserować, a bycie aktorem jest też życiem w pewnym sensie – jest to zawód, który się z nim miesza cały czas.
Czy seriale to sztuka?
Serial również może być sztuką, przypomnę chociaż takie jak „Dom” czy „Królowa Bona”, do których często i chętnie wracają ludzie z mojego pokolenia. Ale biorąc pod uwagę serial, który łączy wszystkie pokolenia, dajmy na to „Alternatywy 4”, trzeba jasne stwierdzić: tak, serial może być sztuką. Jest to tylko kwestia tego, jak my się do niego zabieramy i czy chcemy robić to uczciwie i na najwyższym poziomie profesjonalizmu czy prześlizgnąć się przez niego i pochałturzyć – potraktować jak protezę. Wydaje mi się, że u nas, jeśli chodzi o poziom seriali to wbrew wszystkim utyskiwaniom i narzekaniom, nie jest tak źle. Niektórzy bardzo błędnie oceniają pewne sytuacje – serial to jest coś innego niż sitcom czy telenowela. Wszystko usiłuje się wkładać do jednego wora, a prawda jest taka, że serial to jest taka figura, w której mamy do czynienia z cotygodniową emisją premierowego odcinka w cyklu trzynastu części kręconych seriami. Sitcom – wiadomo: śmiechy widowni, realizowany w studio. I telenowela, gdzie widzimy aktorów tego samego przedsięwzięcia przez cztery czy pięć dni w tygodniu. A my usiłujemy zrównać to wszystko z produktami wenezuelskimi czy brazylijskimi, które też muszą się pojawiać w telewizji, bo ludzie tego chcą i się przy tym bawią. A taka jest rola telewizji – musi dawać pożywkę i zadowalać wszystkie grupy odbiorców.
Jak traktowany jest dubbing? Jako poważne przedsięwzięcie czy rodzaj zabawy?
Przy dubbingu – o ile podejdzie się do niego zawodowo – można mieć naprawdę fantastyczną zabawę. Bo jeśli tylko chcemy się bawić, to późniejszy efekt nikogo nie zadowoli. Jednak w przeciwieństwie do filmu i teatru możemy sobie pozwolić na więcej swobody. W studio możemy sobie robić mnóstwo głupich min, zachowywać się jak dzieci – tego nikt poza realizatorem i reżyserem nie widzi. Możemy sobie pozwolić na najbardziej dziwne rzeczy, które chcemy zagrać, ale nie wolno traktować ich z przymrużeniem oka – w przeciwnym razie będą niewiarygodne. Jeśli zrobimy je bardzo poważnie, to wywołają one takie wrażenie, z którego wszyscy będą zadowoleni.
A propos FRF – czy reżyseria filmowa to taka dziedzina, która powinna mieć swój festiwal i odrębne nagrody?
Biorąc pod uwagę, że taką imprezę mają operatorzy na Camerimage, aktorzy na festiwalu im. Tadzia Szymkowa, nie widzę powodu, dla którego reżyserzy takiej imprezy mieć by nie mieli – w końcu są oni zawsze szefami w tych grupach. To reżyser stwarza ten świat, kreuje go, zaprasza do współpracy kolejnych ludzi – całą ekipę dobiera on sam. I ostatecznie to właśnie on odpowiada za efekt końcowy. Reżyseria filmowa jest rzemiosłem, ale też sztuką – i powinna być w jak największej ilości wypadków, bo wtedy będziemy mogli mówić o najwyższej jakości kinie, a do tego w końcu mierzymy. Po to się urodziliśmy, aby robić filmy fabularne i dlatego też z taką przyjemnością na takie imprezy przyjeżdżamy. A Świdnica jest fantastycznym miejscem i, jak już zdążyłem się zorientować, a to mój pierwszy pobyt tutaj – mieszkańcy naprawdę lubią ten festiwal!