Pytany o skarby, jakie znalazł, trochę się denerwuje. – Poszukiwacze klejnotów, złota czy innych cennych przedmiotów są szkodliwi, bo niszczą cały kontekst, który dla archeologów jest tym prawdziwym skarbem – mówi zdecydowanie. Z niepozornych murków i skorup naczyń potrafi odczytywać dawno miniony świat. I śmieje się, że praca archeologa wcale nie jest tak romantyczna, jak się może wydawać. – Zaczyna się zwykle od machania łopatą, a kończy na żmudnym ślęczeniu nad papierami – śmieje się po prawie 20-tu latach pracy w zawodzie. Po drodze jest jednak frajda, jaką sprawia odkrywanie historii.
Dobiesław Karst jest urodzonym świdniczaniniem. – Prawie – koryguje. – Na świat przyszedłem w szpitalu w Żarowie, ale całe życie, z przerwą na studia, spędziłem właśnie tutaj i jestem bardzo z moim miastem związany. Pochodzi z uzdolnionej artystycznie rodziny. Zamiłowanie do sztuki miał odkąd pamięta. Podczas nauki w I Liceum Ogólnokształcącym wygrywał konkursy i olimpiady, angażował się we wszelkie działania szkole, jakkolwiek zahaczające o sztukę właśnie. – Podobnie jednak jak wielu moich kolegów i koleżanek nie miałem sprecyzowanego planu na dorosłe życie – wspomina. Zaraz po maturze złożył dokumenty na historię sztuki we Wrocławiu. – To był niezwykle oblegany kierunek, 30 podań na jedno miejsce. Nie dostałem się i z dzisiejszej perspektywy jestem pewien, że dobrze się stało. Ten zawód nie dawałby mi specjalnych możliwości rozwoju. Tak trochę z przypadku skorzystałem z dodatkowego naboru na archeologię i jestem wdzięczny losowi za ten przypadek!
Podczas studiów jak wszyscy studenci płacił „frycowe”. – To się szumnie nazywało praktykami i stażami, a tak naprawdę byliśmy głównie siłą roboczą – śmieje się na wspomnienie pierwszych doświadczeń w pracy archeologa. – Ktoś przecież musiał odwalić najpierw te tony ziemi, żeby dostać się do obiektów badań. Ta praca nauczyła mnie ogromnego szacunku dla osób, które są wynajmowane do takich prac. Nauczyłem się, jak prowadzić wykopaliska.
Szanse na wykorzystanie tych umiejętności miał bardzo szybko. I to w Świdnicy. – Bardzo ciągnęło mnie do rodzinnego miasta. Świdnica nie miała szczęścia do badań archeologicznych. W latach 70. I 80. XX wieku co prawda były prowadzone badania architektoniczno-archeologiczne na terenie dawnego zamku, niestety, niedokończone, i które nie doczekały się również podsumowującej ich wyniki publikacji. Miasto – z tak bogatą historią – nie miało rzetelnych opracowań, opartych na gruntownych badaniach archeologicznych. Szansa przyszła w 1996 roku.
Właśnie wtedy grupa naukowców – historyków architektury z Politechniki Wrocławskiej, skupiona wokół dra Czesława Lasoty, rozpoczęła zakrojone na szeroką skalę wykopaliska w centrum Świdnicy. Związane to było z miejskim programem uporządkowania kwartałów starego miasta na potrzeby planowanej prywatyzacji. Zadanie główne – przyporządkować współczesne działki do historycznych kształtów, sięgających jeszcze średniowiecza. Właśnie podczas tych prac zrodziła się największa pasja – badanie historii świdnickiego piwowarstwa. – Piwo lubię, ale nie w tym rzecz – mówi ze śmiechem. – Podczas długotrwałych wykopalisk, które prowadziłem wspólnie ze wspomnianymi naukowcami, z ziemi – dosłownie, i w badanych kamienicach – zaczęła się wyłaniać prawda o motorze napędowym rozwoju Świdnicy. Nie zdajemy sobie sprawy, jak ogromny wpływ nie tylko na sukces miasta w średniowieczu, ale na dzisiejszy kształt jego zabudowy, miało piwowarstwo! To produkcja tego trunku decydowała o kształcie ulic i domów. Ba, wówczas Świdnica była na wyższym poziomie rozwoju niż duże miasta! O zaawansowaniu technologicznym świadczą choćby studnie. W Świdnicy na potrzeby właśnie warzenia piwa wodę czerpano z IV rzędowej warstwy wodonośnej. Aby się do niej dostać, świdniczanie budowali kamienne studnie o głębokości nawet 18 metrów. W tym samym czasie we Wrocławiu powstawały studnie drewniane, głębokie najwyżej na 3-4 metry. – Odkryliśmy w Świdnicy około 15 studni, a podejrzewam, ze jest ich nawet kilkadziesiąt. Dlaczego są one takie ważne? Bo są też wytłumaczeniem, dlaczego świdnickie piwo podbijało Europę – między innymi właśnie z powodu niezwykle czystej i smacznej wody.
Z emocjami Dobiesław Karst, dziś już z tytułem doktorskim, opowiada o kilku innych, ważnych odkryciach. – Jak choćby piec browarniczy w jednej z kamienic przy ulicy Pułaskiego. Kiedy na niego trafiliśmy, były tylko dwa podobne udokumentowane znaleziska w Europie! Nie mniej cieszyliśmy się ze słodowni, w której zachowane były resztki średniowiecznego słodu. I z glinianych manierek, z których najprawdopodobniej pili pielgrzymi, zatrzymujący się w nieistniejącym od dawna klasztorze dominikanów, gdzie obecnie mieści się areszt śledczy. Takie naczynia znaleziono jeszcze tylko w jednym miejscu w Polsce – w Trzebnicy.
Dziś manierki można oglądać w świdnickim Muzeum Dawnego Kupiectwa. Dobiesław Karst był inicjatorem i w znacznej mierze wykonawcą stałej wystawy, poświęconej świdnickiemu piwowarstwu. Oprócz eksponatów z wykopalisk na ekspozycję składa się inscenizacja, która „opowiada” o tym, jak świdnickie piwo powstawało.
– Tak się złożyło, że uczestniczę w przygotowaniu różnych wystaw, ostatnio również w ramach wydarzenia jakim są Noce Muzealne. Zawsze dążę do tego, by nie tylko pokazać zabytkowe przedmioty, ale stworzyć namiastkę świata, z którego pochodzą. Jeśli widzowie mogą dzięki czasem trochę teatralnym zabiegom poczuć ducha czy to starożytnego Egiptu, czy Dolnego Śląska sprzed 200 lat, to historia przestaje być mową kamieni, a staje się opowieścią o ludziach.
Choć jest niezwykle mocno związany ze Świdnicą, ma wielkie marzenie – udział w misji archeologicznej w Egipcie. – Przyszłość jest otwarta i mam nadzieję, że kiedyś pojadę. Ale na pewno wrócę do mojego miasta!
Agnieszka Szymkiewicz