Były kiedyś takie czasy, kiedy byłam młoda. Miałam w sobie mnóstwo zapału, a robota paliła mi się w rękach. Bywało i tak, gdy myślałam wtedy, że jestem urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Koncertowo zdałam maturę i dostałam się bez egzaminu na studia, bo w tym jednym roku – i w żadnym innym przed ani po, nie zdarzyła się taka sytuacja – z moją marniuchną matmą na kierunek, na którym wszystko było matematyką, nawet jak nazywało się filozofią. No i tak to jakoś szło…
Studia postępowały swoim tokiem: pracowite semestry, cudem zdawane egzaminy, raz w roku spektakularne, zupełnie odjechane wakacje. Potem znowu semestry i znowu odjazd. No, udawało się…
Potem było coraz bardziej pod górkę. Pracy coraz więcej, pieniędzy coraz mniej, urlopy coraz krótsze i na szaleństwa jakby mniej ochoty. W międzyczasie pojawiły się dzieci, rozpadło się parę rzeczy, odeszło paru ludzi…
Okrzepłam więc w wymaganiach wobec siebie i wobec świata. A to chyba źle – myślę sobie czasami. Stąd u mnie te ciągoty do tego, żeby tak chociaż raz do roku zrobić coś szalonego – coś co mi powie, że jeszcze nie do końca zgniłam od środka. Stąd więc u mnie te pomysły na rowery. Na to, żeby dupa zabolała aż tak, że od tego bólu pojawi się myśl „ŻYYYJĘĘĘ!”
Gdzieś tak od początku roku, jak już opadnie kurz po grudniu, siadam i knuję plan na nowe szaleństwo. Gdzie pojechać? I którędy? Podpiąć się do kogoś czy jednak wystylizować się na samotną sosnę rosochatą, którą wiatr targa i miota? Co zobaczyć? Co pominąć?
W tym roku dopadło mnie lekkie rozczarowanie, bo chyba gdzieś się moja szczęśliwa gwiazda ulotniła? Zupełnie nie czuję jej obecności. Bo niby kilometry były, dupa bolała jak diabli, ciekawych miejsc nie zabrakło, itd. To jednak na Kaszuby tuż po moim powrocie spadła śmiercionośna wichura, na Żuławy spłynęły strugi deszczu, a tuż pod Malborkiem wykoleił się pociąg dosłownie chwilę po tym, jak jechałam tą samą trasą. Strach się z domu ruszyć normalnie. A na dokładkę ten nieszczęsny most w Tczewie. Plan jego zobaczenia zrodził się w mojej głowie już dawno. Poniekąd cały wyjazd ustawiany był pod tą okoliczność. Marzyło mi się podotykać te tysiące ton stali, które ktoś pospawał z podziwu godną wirtuozerią. Aby go móc pooglądać, przejechałam najpierw 500 km pociągiem i następne 500 rowerem. I co? I jajco! Ten most w remoncie był. Zupełnie nam się światy rozkalibrowały – mnie i temu mostu.
Taaa, kiedyś było zdecydowanie lepiej. Trawa była zielona bardziej, krowy nie pierdziały taką ilością metanu, a my w miastach nie dusiliśmy się od niskiej emisji. Oliśka nie pyskowała aż tak, bo ciekawska to jednak była od pierwszego tchu. Dawniej to było życie… No i nikt w kraju nie miał kasy na remonty. Można było jechać wszędzie jak w dym!
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl