Jak się ma tak wypełniony obowiązkami każdy dzień, jak ja, ciężko coś wygospodarować na codzienne domowe sprawy. Na gotowanie obiadu i zjedzenie go razem z córką wyrywam godzinkę pomiędzy ranną zmianą pracy a tą popołudniową. Sprzątanie i inne domowe zajęcia zwykle zostawiam na sobotę i potrafię uczynić sobie z tego prawdziwie przyjemny rytuał.
W ciągu tego jednego dnia ogarniam wszystkie pomieszczenia, poza Oliśkowym pokojem. Oliśkowe przestrzenie to kosmos, w którym obowiązują inne prawa fizyki i odkąd mój szantaż zawierający się w słowach „sfotografuję kiedyś cały ten burdel i wrzucę ci to na fejsa” przestał być skuteczny, udaję, że nie widzę, co tam się dzieje i traktuję jako przestrzeń eksterytorialną. Pozostałej części dedykuję zwykle tę świętą sobotę.
Są jednak takie soboty, kiedy nic mi tak dobrze nie wychodzi, jak odkładanie wszystkiego na później. Z godziny jedenastej, nie wiadomo kiedy robi się dwunasta, zaraz potem pierwsza, druga… A ja dalej z porządkami w lesie. Do końca dnia jeszcze tyyyle czasu – myślę sobie. Swoją aktywność chwilowo ograniczam do planowania tego, co jest jeszcze do zrobienia. Znienacka wpadam na pomysł, że skoro pogoda jest taka zachwycająca, a światło takie niecodzienne, to zrobię sobie jakieś zdjęcie. Może nawet kilka zdjęć. Porządki poczekają jeszcze godzinkę.
Układam więc sobie w głowie krótką sekwencję zdarzeń, nic nie znaczącą i mającą zająć tylko chwilkę. Wyciągam z torby jabłka, które przyniosłam dziś ze stoiska pod halą targową. Jabłka, które są tak śliczne, że szkoda je tak po prostu zjeść. Przez moment poleruję ich skórki. Sfotografuję więc sobie te jabłka w tym dobrym świetle, które jest tak wyjątkowe właśnie dziś i podobnego nie będzie już chyba do końca świata.
Owoce będą się dobrze komponować na błękitnym płótnie. Płótno wygniecione. Trzeba wyprasować. Na sucho nie pójdzie, trzeba więc prasować na mokro. Włączam żelazko. Żelazko zakamienione, słabo paruje, z zagnieceniami płótna z pewnością sobie nie poradzi. Odkamienienie żelazka zajmie zaledwie kwadrans – myślę sobie i oddaję się temu, bo przecież będzie przy tym dodatkowa korzyść. Gdy żelazko już hula w najlepsze i w mig pokonuje zagniecenia, trzeba znaleźć jeszcze odpowiednie naczynie. Taką sobie wymyśliłam kompozycję, że to jabłko będzie w ładnej misce na tej niebieskiej tkaninie.
Wynalezienie miski w odpowiednim kolorze i wielkości też zabrało kilka minut. Przy okazji zrobiłam inwentaryzację porcelanowych skorup w mojej kuchennej szafce. Wreszcie jest! Miska odpowiednio mała i odpowiednio beżowa. Idealna.
Jabłko już w mice, miska na tkaninie. Cud i miód… Kompozycja zaczyna mi się domykać. Brakuje akcentu, które z jabłka zrobi „to jabłko”. Wyjątkowe i dedykowane. Etykietka! – pomyślałam. Odpowiedniej etykietki mi potrzeba do szczęścia. W ruch poszły tekturki, nożyczki i drukarka. Klej do tkaniny, klej do tektury, strzępki lnu, lniany sznurek. Po kolejnej godzinie kompozycja stała się kompletna. Można było nacisnąć migawkę.
Ni z tego, ni z owego zrobiła się szósta po południu. Jabłeczna sesja na ukończeniu, ale na sprzątanie czasu już zabrakło. Sprzątanie o tej porze sensu nie ma. Zresztą już nawet nie zdążę…
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl