Choć właściwości kulinarne lawendy znane są pewnie od stuleci, ja z lawendą nie miałam wiele kuchennych spotkań. Można je nawet zaliczyć bardziej do kategorii potknięć. Raz zachciało mi się zrobić lawendowe ciastka. Wynalazłam przepis, w którym zamiast bakalii dałam aromatyczne kwiaty. A ponieważ były to moje pierwsze tego typu wypieki, podeszłam do tematu bardzo skrupulatnie i nierutynowo. Nie oszczędziłam więc tego kwiecia i sypnęłam więcej, niż podpowiadał rozsądek.
Efekt był taki, że cały dom błyskawicznie wypełnił się pięknym aromatem jeszcze przed końcem pieczenia. Do degustacji nie mogłam jednak znaleźć entuzjasty. Każdemu przechodziła ochota po pierwszym kęsie. Aromat okazał się zbyt mocny. Wręcz mydlany. Odbierał wszelki apetyt. Ale ponieważ z ciastkami szkoda mi było się rozstać od razu, złożyłam je w blaszanym pudełku. Tak zapomniane przeleżały do zimy. W międzyczasie aromat ulotnił się, ciastka przestały pachnieć jak tanie komunistyczne mydło, a okazały się być zjadliwe.
Innym razem postanowiłyśmy z przyjaciółką uraczyć się lawendową herbatą – ze świeżych kwiatów, bo o dobroczynności takiego naparu pisali w jakiejś gazecie. Napar może i rzeczywiście był dobroczynny, ale z pewnością nie nadawał się do picia. Choć walczyłyśmy dzielnie, ziołowa herbatka miała większe szanse być spożytkowana w roli toniku na gładką cerę niż napoju mającego ugasić pragnienie.
Od tego czasu już nie eksperymentuję z tym zielem. Uznaję je jedynie w roli aromatyzatora pomieszczeń i strażnika szaf przed molami. Zmieniam jedynie formę i styl saszetek. Tu daję poszaleć wyobraźni. Bo choć molom ta forma obojętna, to klienci lubią, gdy się ich estetycznie odrobinę połechce.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl