Mieszka w Świdnicy, ma 92 lata i pisze wiersze. A jej największym marzeniem jest, aby ktoś pomógł jej wydać choć mały tomik. Pierwsze powstały w 2000 roku i do tej pory zapisała już trzy duże bruliony, czyli kilkaset wierszy. O czym pisze? O wszystkim, o przyrodzie, o swoim życiu, o papieżu. Kiedy kładzie się wieczorem do łóżka i nagle zaczyna jej przez głowę przemykać jakieś zdanie, albo wers musi wstać że by go zapisać, a potem już łatwo idzie dalej.
Genowefa Hołowicz nie miała łatwego życia, urodziła się na wsi pod Lwowem w wielodzietnej rodzinie, było ich 9-cioro: 6 sióstr i 3 braci.
– Zawsze lubiłam pisać – wspomina- ale kiedy przyszli po nas, żeby wywieźć na Syberię, musieliśmy zostawić cały dobytek, zostały tez moje wiersze.
Udało jej się przeżyć, a po powrocie została wysiedlona razem z jedną z sióstr na Dolny Śląsk, do Radkowa. – Na początku było bardzo ciężko. Ale jak ktoś przetrwał Syberię, to wytrzyma wszystko – przekonuje. – Człowiek nie maszyna, nawet jak się coś popsuje, to może iść dalej.
I ona szła. W Radkowie poznała przyszłego męża, razem prowadzili gospodarstwo, ale nie udało się i po 7 latach wspólnego życia, odeszła. Zamieszkała w Świdnicy i rozpoczęła pracę w straży przemysłowej w fabryce mebli. – Dali mi karabin KBK i chodziłam nocami na patrole – uśmiecha się. – Wtedy nic a a nic się nie bałam. Nie to, co teraz, teraz można całe miasto przejść i ani jednego policjanta nie zauważyć.
Wtedy nie miała czasu pisać, ani ochoty – przeżycia z Syberii pozostawiły zbyt silne piętno. Była też zajęta pracą, awansowała do działu kontroli w fabryce, a przy okazji zakochała się, związek tym razem okazał się trwały, z drugim mężem przeżyła 34 lata. Sporo też podróżowała, bo ta część rodziny, która przeżyła rozpierzchła się po świcie. Była we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i dwa razy w Australii. Ale nigdzie nie chciała zostać na stałe. – Zawsze bardzo ciągnęło mnie do Polski. – przekonuje. – Z resztą do kogo mogłabym pojechać? Tych młodych prawie nie znam, a wszyscy – bracia i siostry już poumierali. Jak jest mi smutno, to wsiadam w samochód i jadę w miasto, niedaleko, jakieś 5- 10 km i wracam.
Kiedyś pisała na maszynie, ale popsuła się i nie ma jej kto naprawić, więc teraz pisze równym kaligraficznym pismem w brulionach. Po tylu latach wspomnienia z Syberii nie wywołują już tak dużych emocji, dlatego mogła opisać całą gehennę. Także to, jak z siostrą własnymi rękami zbiły trumnę dla ojca i jak jej mali siostrzeńcy, zesłani do Kazachstanu zmarli z głodu.
Te wiersze to rozliczenie z przeszłością, ale pisze także o dniach codziennych, o przyrodzie, o papieżu, tym naszym i Ratzingerze. Pisanie jest jej największą radością. Bo dzięki temu wie, że żyje.
***
Wczoraj była jesień złocista i cudna
Ale dzisiaj czwartego już chłodna i nudna
deszcz leje jak z cebra w rękach parasole
zmarznięta zmoknięta na przystanku stoję.
Popatrzyłam w górę między gałązeczkami
ptaszki się schowały z mokrymi piórkami
siedzą bardzo cicho czekają słoneczka
mają też nadzieję że słonce wysuszy ich mokre pióreczka.
Piątego i szóstego tego października
zanikają deszcze i zimno zanika.
Słoneczko nas grzeje swymi promieniami
myślę że zostanie dłużej uśmiechnięte z nami.
A dzisiaj słoneczko od rana już wstało
ale jeszcze ziemi naszej i ludzi dobrze nie ogrzało
namyśla się jeszcze, przegląda się w liściach.
Jest siódmy październik dnia to niedzielnego
bez deszczu, bez wiatru i chłodu żadnego
lecz pięknej jesienie złocistej trudno się doczekać
na razie trzeba w piecu palić i lepszych dni czekać.
Lecz dzionek każdy jest piękny i choć chłodny
jeśli człowiek jest zdrowy a także niegłodny
przez przyjaciół i rodzinę mile jest widziany
wtedy serce się raduje a duch roześmiany.
4.10.2001