Fenomen „Gwiezdnych Wojen” od zawsze pozostaje dla mnie nieprzeniknioną zagadką, bo jak w latach 70. i 80. ubiegłego wieku ludzie faktycznie mogli fascynować się tego typu przygodą, tak teraz atencja, z jaką widzowie darzą owe uniwersum jest przynajmniej nieuzasadniona. Oglądając choćby „Nową Nadzieję” trudno nie dostrzec naiwności i skrótowości, które kierują filmem, nieudolnie próbując zmieścić przemianę Luke’a w Jedi oraz całą sekwencję ratowania galaktyki. Ostatecznie, zarówno pierwszy, jak i drugi aspekt są równie nierozwinięte. Co by jednak nie mówić, „Star Wars” zrewolucjonizowało to, co dzisiaj nazywamy „kinem popcornowym” i choćby z tego względu trzeba oddać im należyty szacunek.
Intryguje natomiast fakt, jak bardzo ludzie są w stanie pokochać tę markę. Po nieudanej nowej sadze i latach względnego uśpienia, gdy tylko Disney wykupił Lucasfilm i zapowiedział odkurzenie skostniałej franczyzy, ludzie momentalnie oszaleli. A twórcy, z branży filmowej i gier lub też z niezależnych źródeł, jedynie podsycali narastające podniecenie obietnicą powrotu do swoich ulubionych bohaterów.
I ten bagaż; bagaż wielkości milionów napompowanych nadzieją i nostalgią serc fanów postanowił dźwignąć J.J. Abrams, który już raz wskrzesiwszy kosmiczną epopeję, postanowił sprostać wyzwaniu, wydawać by się mogło, o prawie niewidocznym marginesie błędu.
Tak dotarł do nas nowy, lśniący epizod, zwiastujący nieodzowne przetasowanie galaktycznych kart, jednocześnie zachowujący należyty szacunek do pewnej tradycji, która, chcąc nie chcąc, w pewien sposób się ukształtowała. I chyba to staje się największą bolączką tego filmu, jego kurczowe trzymanie się rozwiązań, które kiedyś rozbudzały wyobraźnię i zachwycały ludzi, a dziś nazywane są toposami. Inną kwestią jest to, że twórcy chcieli zadowolić wszystkich – od najstarszych fanów, przez nowych, dopiero wchodzących w ten świat, aż do najmłodszych, zapewniając im odpowiednią dawkę dobrej zabawy. To szerokie spectrum, jakie obsłużyć próbuje „Przebudzenie mocy”; ta tradycja, która gdzieś z tyłu głowy hamuje odważniejsze rozwiązania sprawiają, że pole manewru, by rzeczywiście odświeżyć ten świat jest naprawdę niewielkie.
Z tego więc względu elementy, które tworzą tę produkcję są bliźniaczo podobne do tych, które już mieliśmy okazję zobaczyć w „Nowej Nadziei”. Tym razem dostajemy nowe postacie, trochę dystansu do całej opowieści, ale w tym wszystkim zabrakło tego, czego tak bardzo „Gwiezdne Wojny” potrzebowały – mocnych, konkretnych zmian. Nie mówię tu o bezpretensjonalnej, puszczającej w niepamięć wcześniejsze części rewolucji, ale o produkcie świadomym swojej odrębności, nie odnoszącym się co chwila, jakby w przestrachu, że za bardzo odbiega od oryginału, do wytartych, zmęczonych klasyków. Po raz kolejny dostajemy opowieść o odkrywaniu mocy, przełamywaniu pewnych barier, sile przyjaźni i o jeszcze paru innych frazesach – słowem, nic naprawdę wartościowego, co mogłoby wprowadzić w zadumę lub zaskoczyć.
Została zmarnowana świetna okazja, by nieco odciąć się od tego, co już minęło i wlać zupełnie nową, świeżą jakość. Nie chodzi tu wyłącznie o udział bardziej klasycznych bohaterów, bo są oni niemal nieodzownym elementem, ale o kierowanie się podobnymi, zardzewiałymi schematami, które nie tylko odbierają powagi całej przygodzie, ale również sprawiają, że wypada naprawdę infantylnie. Nie ma powodu, aby pamiętać nowych bohaterów, aby im kibicować, czy choćby darzyć sympatią. To kolejne, odpowiednio spreparowane wyroby, zaprojektowane tak bezcharakternie, żeby umiały wpasować się w każdy gust.
To jednak, co całkowicie broni ten film to jego strona wizualna, bowiem nieważne, jak źle wypada fabuła, widoki bezkresu wszechświata i kolejne, zróżnicowane krajobrazy planet robią fantastyczne wrażenie, a dzięki wykorzystaniu w dużej mierze efektów praktycznych, ten świat wygląda tak, jakby naprawdę istniał. Patrzenie na estetyczne, ładnie wystylizowane kadry; widok kosmitów leniwie przechadzających się po targu, przesiadujących w podrzędnym barze, czy obserwowanie marginalnie zarysowanych zwyczajów niektórych ras – to wszystko wydaje się daleko ciekawsze od pojedynku z siłami zła. To tło, które tak dobrodusznie daje po sobie bazgrać kolorowymi laserami i wybuchami, aż prosi, by wreszcie stało się głównym bohaterem.
Gdyby zmniejszyć skalę, spowolnić tempo i nieco luźniej podejść zarówno do samej marki, jak i oczekiwań, „Gwiezdne Wojny” prawdopodobnie zamieniłyby się w prawdziwą kosmiczną perłę, a tak, pozostają wpisane do historii jako widowisko kasowe, ale bezwartościowe.
Kacper Poradzisz