Ang Lee ma bardzo wiele reżyserskich wcieleń. Porusza tematy bardzo różne, korzysta z odmiennych środków wyrazu. Tym razem proponuje nam film, którego głównym walorem jest ten estetyczny, a nie, jak zwykle bywało z jego produkcjami – intelektualny.
Mam wrażenie, że fabuła książki Martela była tylko pretekstem do stworzenia „Życia Pi”. Obrazy zachwycają od samego początku, muzyka czaruje – całość oddziałuje przede wszystkim na zmysły. Gdyby nie zniewalające efekty specjalne, „Życie Pi” dla mnie byłoby filmem tylko dobrym.
Produkcja, która zgarnęła aż 11 nominacji do Oscarów, jest – zwyczajnie – wizualną ucztą. Wizja to najmocniejszy punkt tego filmu, stworzonego z efektów specjalnych i dla efektów specjalnych. Jakby nie patrzeć – kino to przede wszystkim dialog obrazów, po to mamy kinematografię. I, niestety, gdyby odjąć zapierające dech w piersiach sceny, pozostałyby tylko niezbyt dobre dialogi.
Pi to jedyny ocalały człowiek w katastrofie japońskiego statku. Przeżyło też kilka zwierząt, które znalazły się z nim na jednej szalupie. Zaczyna się walka z głodem i instynktami, z której zwycięsko wychodzi tylko tygrys bengalski i chłopak. Wydaje się, że Lee opowiada nam o historii dwóch niezwykłych rozbitków, jednak dla mnie jest to opowieść o religii i Bogu.
Mam nadzieję, że „Życie Pi” zostanie nagrodzone Oscarem za efekty specjalne. Lee polemizuje w pewnym stopniu z pojmowaniem tego zjawiska – pojęcie ‘efektów specjalnych’ większości widzom kojarzy się nadal z „Matrixem”, a patrząc na pracę m.in. Westenhofera można dostrzec nieco inne oblicze efektów – bardziej sensualne, nienastawione na wywoływanie ciarek na całym ciele, a na zachwyt.
Adrianna Woźniak