Wywiad z, niekoniecznie, tylko jednym pytaniem.
Było to prawie pół wieku temu. Na jednym z festiwali filmowych w Cannes główną nagrodę zdobył jugosłowiański film „Spotkałem nawet szczęśliwych Cyganów” Aleksandra Petrovicia. Przypomniał mi się ten film i jego tytuł, gdy pierwszy raz trafiłem do domu państwa Frątczaków w Witoszowie Górnym. Na bramie wisiała tabliczka „Miód”, a jego szukaliśmy. Później była chwila rozmowy i postanowienie, że jeszcze tam wrócę na dłużej.
Gospodarz okazał się niezwykłym człowiekiem. Ciepłym, sympatycznym i pełnym pasji. Takim, jakich spotyka się dzisiaj coraz rzadziej i przez zupełny przypadek. W „Tkaniu życia” Tadeusza Frątczaka przewija się morze, fotografia, malarstwo, witraże i pszczoły. No i oczywiście Dolny Śląsk, którym jest zauroczony. Urodził się w poznańskim. Ale wczesne dzieciństwo spędził w Gdyni, gdzie mieszkali od przed wojny jego rodzice. Stamtąd wywieziono ich (mamę, tatę, siostrę i Tadeusza) na przymusowe roboty w okolice Lubeki. Tam ciężko zachorował. Tylko dzięki pomocy swojej trzynastoletniej siostry, która mówiła dobrze po niemiecku i przebywała z nim w niemieckim szpitalu, udało mu się jakoś przeżyć. Ona uratowała go także po bombardowaniu szpitala. Wynosząc z niego na rękach w bezpieczne miejsce. Niestety, sama zachorowała i zmarła. Do dzisiaj Tadeusz Frątczak czuje jej opiekuńczą obecność i uśmiecha się, gdy mówi mi, że ma swojego najbliższego anioła stróża.
Później, w 1947 roku, wrócili do Gdyni. Była szkoła i wczesne wejście w dorosłe życie zawodowe. Tadeusz Frątczak zaczął pływać. Przeszedł wszystkie szczeble w karierze marynarskiej, od praktykanta do oficera mechanika. W przedsiębiorstwie „Dalmor” pracował na wszystkich rodzajach statków przez 33 lata. Dalej była emerytura i … znów pływanie. Tym razem pod przeróżnymi banderami i w najdalszych rejonach świata m.in. Japonii, Nowej Zelandii, Korei, i na Antarktydzie, Falklandach. Pływał na statkach handlowych i tankowcach. Największy, pod banderą amerykańską, miał 250 metrów długości.
Wbrew pozorom to pływanie wcale nie było związane z miłością do morza. Nasz bohater przyznaje, że zawsze był domatorem, a na morzu cierpiał z powodów rozłąki. Przyznaje, że jeszcze dzisiaj śni mu się one i wcale nie jest z tego powodu szczęśliwy. W wolnych chwilach w czasie rejsów starał się czymś zajmować. Robił modele statków, malował, fotografował. Na statku był mechanikiem, a to ciężka praca. Dlatego nie miał za wiele wolnego czasu. Kiedy na dobre zszedł z statku, poczuł ulgę i radość. Nareszcie mógł bez przerw być ze swoją ukochaną żoną. Jak przyznaje, mają swój specyficzny język – taki zrozumiały, bez używania słów. Są razem od 1966 roku, kiedy to wzięli ślub w świdnickiej katedrze.
Pasje naszego bohatera to niemal jego całe życie. Przed pływaniem była fotografika. Ambitna, artystyczna. Były to najczęściej morskie pejzaże i statki. Z miłości do niej planował nawet naukę na akademii sztuk pięknych. Ale jakoś nie wyszło. Był mechanikiem i dlatego bez problemu potrafi naprawić najbardziej skomplikowane urządzenia i maszyny. Ostatnio zaczął rekonstruować stare motocykle. Wcześniej znajdował przyjemność w robieniu witraży, które nadal tworzy w wolnych chwilach. Ma w swoim dorobku przeróżne lampy witrażowe typu Tiffany, witrażowe róże i inne kompozycje. Modele, dłubanie w zepsutych urządzeniach uspokaja go i relaksuje. To jednak nie wszystko. Od niepamiętnych czasów Tadeusz Frątczak maluje. Najczęściej morze, statki, a teraz pejzaże witoszowskie. A od pięciu lat, po śmierci teścia, kolejną pasją są „ukochane ludki”, jak nazywa swoje pszczoły. Wspólnie z żoną poznawali pszczoły i teraz nie mogliby bez nich żyć. Mają 15 uli, a w nich 12 pszczelich pni. Miodu z nich wystarczy na wszystko, nawet żona mogłaby się w nim wykąpać – śmieje się pan Tadeusz.
Czy mając tyle przeróżnych doświadczeń życiowych, można mieć jeszcze jakieś marzenia?
Myślę, że tak. Pierwsze takie najbliższe związane jest z naszą 50. rocznicą ślubu. Mamy ją za trzy lata i marzy mi się, by uroczystą mszę św. w świdnickiej katedrze odprawił nasz biskup Dec. A inne? Mimo że poznałem cały świat, nie znam wschodniej części Polski. Bardzo bym chciał to nadrobić i poznać Mazury, Podlasie, Lubelszczyznę.
Wacław Piechocki