I znów powracam do kwestii, że granice naszego języka wyznaczają granice naszego świata. Czuję bowiem wewnętrzny sprzeciw, ilekroć słyszę na złamany paznokieć – masakra, czy na brzydką pogodę na wczasach też – masakra. I ta sama masakra na brutalne morderstwo i pierdołę małego kalibru. Czy tylko mnie irytują te słowa-wytrychy wszechobecne i nadużywane? Szok jest, gdy piwo jest kwaśne i gdy spotka nas niespodziewana bzdura, i gdy dziecko znajdzie złotówkę na chodniku…. Wszędzie „szoki” i „masakry”, „masakry” i „szoki”, jakbyśmy byli nieustająco poddani działaniu zdarzeń ogromnego kalibru. A jeszcze jest „mega” i „super” – w przedziwnym mentalnym strachu przed zwykłością, normalnością, przeciętnym rozmiarem. Rzecz jasna, wszelkie media utwierdzają nas w słuszności używania irytujących erzaców. Ubożejmy językowo i już mi się nawet nie chce po raz kolejny szukać przyczyny tego zjawiska.
Stary już jestem, ale dla mnie „wypas” to obecność owiec na górskim pastwisku, a nie szczyt możliwości. A „czad” to się zawsze ulatniał z nieszczelnego pieca…
I mógłbym tak bez końca. Słowa, które kiedyż coś znaczyły, dzisiaj znaczą zupełnie coś innego. Nie żebym się specjalnie w tym gubił, ale w zdumieniu trwam widząc i słysząc… „masakrę” polszczyzny na każdym kroku. Najgorsze, że owej językowej rzezi dopuszczają się nie tylko małoletni, którym za zwyczaj wszystko uchodzi płazem. Kastrują nasz język scenarzyści programów telewizyjnych, filmów, dziennikarze, chcący być tak bardzo modnymi. Dlatego napawają mnie smutkiem informacje, że coraz częściej odchodzą spośród żywych ludzie o niebywałej kulturze słowa. Ci, którzy często o sprawach banalnych, jak zmarły kilka dni temu Andrzej Zalewski o pogodzie, potrafili opowiadać piękną polszczyzną. Jego prognozy w Ekoradio pozostaną w mojej pamięci jako przykład wspaniale snutych opowieści o naturze, człowieku i życiu. Przykład zanikającego języka literackiego, którego prawie nie znają moje dzieci.
No bo przeciętny Polak używa jednej czwartej zasobu słów języka polskiego. Przebywając w znanym sobie kręgu ludzi, stosuje kilka podstawowych przekleństw. W zależności od wykształcenia, wykonywanego zawodu, ·pozycji społecznej, kontaktów, ogłady, wychowania, stopnia ”ukulturalnienia” i „uduchowienia”. Liczba używanych słów i epitetów waha się w zależności od stopnia wrażliwości. I tak, jak pisze na swoim blogu profesor Maria Szyszkowska – „przynosi w efekcie zubożony obraz świata. Osobom takim wydaje się na przykład, że morze wciąż jest jednakowe, a śnieg zawsze biały. Nasz język jest ubogi, bowiem dostrzegając różnobarwność śniegu, czy zmieniające się barwy morza nie jesteśmy w stanie nazwać precyzyjnie swoich doznań….”
Pewnie nie jesteśmy w stanie, bo za mało czytamy, za mało rozmawiamy, za mało słuchamy, co mówią inni. Żyjemy w pośpiechu, zasypywani milionami informacji, które nie potrafimy posegregować. Uważamy, że powinni to robić za nas inni, bo nam szkoda na to czasu. A na co nie szkoda? Tego chyba nigdy nie pojmę, bo nawet nie staram się rozumieć tej filozofii opartej na „masakrze”, „szoku” i „wypasie”.
Wolę swoją drogę, kierunek i tempo. Nawet, jeśli jest to archaiczne i dla wielu nudne.
Wacław Piechocki