Pisanie na starcie kanikuły ma w sobie coś z leniwego zawracania Wisły kijkiem. Wiadomo, że nic z tego nie będzie sensownego, a bawić można się do woli. Najważniejsze, by – jak to śpiewają klasycy polskiego nurtu country – czytaj disco polo – „Niech żyje wolność, wolność i swoboda! Niech żyje zabawa i dziewczyna młoda!” Wisła, jak płynęła do Gdańska i Bałtyku, tak nadal będzie płynęła, a zabawa jest elementem niemal każdego felietonu. Czasami jednak udaje się przemycić w nim coś mądrzejszego, jak choćby ostatnie refleksje o niegadaniu po próżnicy.
Kilka dni temu dowiedziałem się, że Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu dał popalić naszym rodzimym wielbicielom nakłania kagańca na twórczość dziennikarską. Otóż od wielu lat funkcjonuje w naszym prawie prasowym przepis mówiący o obowiązku przedkładania tekstu wywiadu do autoryzacji. Tak, jakby nasz rozmówca raz opowiadał dyrdymały, a kiedy dostanie zapis owych bzdur, nagle i nieoczekiwanie zmądrzał. Taki to pobieżny opis owego przypadku. Unijni prawnicy ze Strasburga stwierdzili, że nie można karać dziennikarza za publikację wywiadu bez autoryzacji. Do takiego wniosku doszli podczas rozpatrywania skargi redaktora naczelnego „Gazety Kościańskiej” Jerzego Wizerkaniuka. Europejski Trybunał zasądził też dla niego ponad 8 tys. euro odszkodowania. Uznał, że doszło do naruszenia art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, gwarantującej wolność wypowiedzi. Historia wyglądała następująco. Pewien poseł SLD skarżył za brak autoryzacji swojego wywiadu, jaki został opublikowany na łamach „Gazety Kościańskiej” w 2003 roku. Niezadowolony był posłem SLD, jak wspominałem i nazywał się Tadeusz Myler. Wywiad dotyczył stosunku posła do protestów rolnych, kwestii biopaliw oraz oskarżeń w mediach, dotyczących rzekomego wyłudzenia przez posła kredytów na działalność gospodarczą. Kiedy poseł zrezygnował z autoryzacji, redaktor naczelny zdecydował o publikacji nie tylko części wywiadu, przesłanej do autoryzacji, ale całego wywiadu, zaczerpniętego ze stenogramu. Sprawa trafiła do sądu. Dziennikarz został skazany przez wszystkie możliwe instancje wymiaru sprawiedliwości. Najpierw Wizerkaniuk został uznany w 2004 roku przez Sąd Rejonowy w Poznaniu za winnego naruszenia dóbr osobistych posła Mylera. Postępowanie warunkowo umorzono na rok, a Wizerkaniuk musiał zapłacić 1 tys. zł na cel społeczny. Później apelację poznański Sąd Okręgowy uznał za bezzasadną. Wizerkaniuk złożył skargę do TK, przystąpił do niej Rzecznik Praw Obywatelskich. W 2008 roku Trybunał uznał, że autoryzacja gwarantuje „precyzję i pewność debaty publicznej”, uznając przepisy prawa prasowego dot. autoryzacji za zgodne z konstytucją.
Zdanie odrębne złożył wówczas sędzia Andrzej Rzepiński. Sędzia uznał, że przepisy dotyczące autoryzacji są niezgodne z konstytucją i podkreślił, że gdyby istniał wymóg autoryzacji, nigdy nie ukazałyby się np. wywiady Oriany Fallaci z Chomeinim czy Jaserem Arafatem. Tyle informacje zaczerpnięte z gazeta.pl. Trudno nie zgodzić się z tezą, że autoryzacja jest pozostałością z poprzedniej epoki i razem z tą epoką powinna odejść do lamusa. Komuniści wymyślili ją jako sposób na kontrolowanie swoich mediów. Komunistów już nie ma, ale ustawa jeszcze straszy. Na dodatek ma chyba całkiem spore grono zwolenników. Nie do końca mają oni pojęcie o mediach, nie rozumieją mechanizmów ich funkcjonowania w demokratycznym państwie, nie pojmują, na czym polega praca dziennikarzy, których mylą z paparazzi, natomiast czynnie włączają się w teoretyczne debaty i dywagacje na ten temat. Słychać teoretyków dziennikarstwa, nie dziennikarzy. Autoryzacja jest świadectwem cywilizacyjnego opóźnienia Polski i niemocy polskiego środowiska dziennikarskiego, które nie potrafiło stworzyć skutecznego lobby, by bronić własnego interesu. Przepis-dinozaur to również świadectwo niewiary w ich odpowiedzialność. Tyle o tym.
Jakoś chyba wczoraj dane było nam obchodzić (dziwne słowo, bo dlaczego obchodzić? A nie dochodzić?) Światowy Dzień Pocałunku. Kiedyś znalazłem w necie wykaz wszystkich dziwnych dni, jakie obchodzi (vel dochodzi) się na Ziemi. Cudowna lektura. Mieliśmy taki dzień i przy tej okazji naszła mnie refleksja natury geriatrycznej – nie pamiętam, kiedy i z kim całowałem się pierwszy raz w swoim życiu? To było przerażające. Nie dlatego, że było tych chwil tak wiele (na szczęście nie należę do Stowarzyszenia Szalonych Całuśników), ale w końcu to ważny moment w życiu emocjonalnym każdego człowieka i warto o nim pamiętać. Trudno, jak mawiają nasi bracia z za Sudetów, to se ne wrati. Nie wiem, kiedy i z kim się całowałem, ale pamiętam, kiedy pierwszy raz zapaliłem papierosa. Było to w lecie 1963 roku w własnoręcznie wykopanej ziemiance typu wojskowego z dachem zrobionym z dwóch starych podkładów kolejowych. Śmierdzących, jak nie wiem co – impregnatem kolejowym. Papierosy były pakowane po 10 sztuk i nazywały się „Mazury”. Po tzw. sztachu kop był ze sporym odrzutem. Więcej grzechów z dzieciństwa nie pamiętam. I na tym polega błogość starczej amnezji.
Ogóry po deszczach rosną, jak się patrzy. Właśnie wczoraj moja Notoryczna Narzeczona „zasłoikowała” pierwszą dziesiątkę korniszonków. Oby tak dalej.
P. S. Jeszcze, co do autoryzacji. W USA nie ma żadnych reguł. Każdy dziennikarz decyduje sam. Dziennikarze korzystają z tej opcji w sytuacji, kiedy mają do czynienia z trudnym tematem. A i to wysyłają wtedy tylko część a nie całość tekstu” – mówi Jeff Mignon, z 5W Mignon-Media z Nowego Jorku.
– W Kanadzie nie ma żadnego obowiązku autoryzacji jakichkolwiek wypowiedzi – twierdzi Jean-François Parent, dziennikarz „Magazine Affaires Plus. We Francji, Belgii nie ma żadnych zapisów prawnych w tym zakresie. Zasada obowiązująca w zawodzie jest prosta: dziennikarz powinien pracować rzetelnie i uczciwie, a więc powinien rzetelnie i uczciwie przekazywać myśl swojego rozmówcy. Polska autoryzacja ma odwrotny skutek od zamierzonego, gdyż chroni rozmówcę a nie chroni czytelnika. To pole do nadużyć – mówi Jacek Kuczkiewicz, szef działu zagranicznego belgijskiego dziennika „Le Soir”.
Wacław Piechocki