W pamięci jednych 1 Maja zostało jako radosne święto, drugich – smutny przymus opresyjnego państwa, jakim był PRL. Przypominamy wspomnienia prominenta i działacza opozycji, opublikowane w mini reportażu na naszej stronie w 2014 roku.
Na pochód jechali ciężarówką. Stawiła się cała, 60-osobowa załoga. Przemaszerowała i w 100% wróciła do zakładu pracy. Bo na wszystkich czekały bułki, kiełbasa i ćwiartka wódki. – Mam i takie wspomnienie, ale najbardziej pamiętam radość, bo wszyscy mieliśmy pracę, perspektywę własnego mieszkania i poczucie bezpieczeństwa – wspomina Adam Markiewicz, były prezydent Świdnicy, wieloletni członek PZPR, a teraz SLD. – To była dziwna radość. Niby wszyscy wykrzykiwali hasła, nieśli te chorągiewki, ale już za trybuną porzucali sztandary. A my akurat trenowaliśmy spryt w dawaniu nogi z pochodów 1-majowych- śmieje się Tadeusz Grabowski, dziś świdnicki radny, przed laty opozycjonista.
Pierwsze pochody z okazji Święta Pracy w powojennej Świdnicy szły przez Rynek, ale większość mieszkańców pamięta już ten czas, gdy punktem spotkań był plac Wolności. To tu płynęły rzesze ludzi z zakładów pracy, szkół, klubów sportowych. – Największym problemem było ustalenie kolejności – mówi Adam Markiewicz, prezydent miasta w latach 1982-90 i 1995-2001. – Spotykaliśmy się na specjalnej naradzie i trwały targi. Każdy chciał iść na początku, bo później w zakładach organizowano pikniki. Były słynne parówki i piwo, a na to wszyscy bardzo czekali.
Adam Markiewicz pamięta pochód 1-majowy ze swojego wczesnego dzieciństwa. – Był rok 1950, może 1951. Mieszkaliśmy wówczas w Kamieńcu Ząbkowickim. Stamtąd całe miasto na furmankach zaprzężonych w konie jechało do Ząbkowic. I pamiętam te furmanki ustawione wzdłuż trasy pochodu. Na przemarsz patrzyłem razem z tatą, a szczególnie utkwił mi w pamięci obraz karykaturalnej kukły Josipa Broz Tito, przywódcy Jugosławii, który akurat był w konflikcie ze Stalinem. Kukła była wyszydzana, a mojemu tacie raczej się to nie podobało – wspomina. Ze śmiechem przywołuje 1 Maja z 1966 roku, gdy pracował na żwirowni w Kamieńcu Ząbkowickim. – Ale to był zryw – żartuje. – Pracowało nas 60-ciu i wszyscy, bez słowa sprzeciwu stawili się na wyjazd do Ząbkowic. I wszyscy, jak jeden mąż, wrócili po pochodzie do Kamieńca, bo czekały na nas bułki, kiełbasa i po ćwiartce wódki.
– Pamiętam pochody z czasów, gdy byłem w podstawówce – mówi Tadeusz Grabowski. – Każdy z nas oczywiście musiał przyjść i nie było gadania. Każdy dostawał chorągiewkę i maszerował. W technikum już byłem pewien, że nie po drodze mi ani a tymi pochodami, ani z taką socjalistyczną Polską. Zresztą zawsze czułem nieszczerość w tej niby radości, w wykrzykiwanych hasłach, popisach przed trybunami. Myślę, że wielu ludzi „odbębniało” pochód i traktowało ten dzień jak majówkę i dzień, w którym za darmo dostawało się cukierki, kiełbasę i piwo. Ale i pamiętam takie osoby, które niezwykle poważnie podchodziły do pochodu, posuwając się nawet do denuncjowania tych, którzy nie brali udziału w przemarszach. A w szkołach uczniowie byli sprawdzani z list obecności. Za nieobecność groziło obniżenie stopnia z zachowania. Robiliśmy wszystko, by „oszukać” ten system i zwiać – dodaje ze śmiechem.
– Żałuję, że już nie świętuje się tego dnia – mówi Adam Markiewicz. – Co by nie mówić o tamtych obchodach, było co świętować. Każdy miał pracę, szansę na mieszkanie, poczucie bezpieczeństwa. Dziś nie ma czego świętować. Jest 13% bezrobocie, 2 miliony Polaków wyjechało za granicę, a młodzi sami nie są w stanie zarobić na siebie czy rodzinę. My, jako lewica, symbolicznie co roku wspominamy ludzi, którzy walczyli o równość i godne traktowanie pracujących.
– Mamy wolny kraj, niczego nie musimy udawać. Pochody były smutnym przymusem – mówi Tadeusz Grabowski i za pochodami absolutnie nie tęskni.
Agnieszka Szymkiewicz
Zdjęcia z archiwum Władysława Refcio, udostępnione przez Muzeum Dawnego Kupiectwa
oraz zdjęcia Władysława Orłowskiego z kolekcji Agnieszki Orłowskiej-Raj