Członek Komisji Zakładowej Solidarności w Wagonach w Świdnicy, internowany 16.12.1981 – 15.01.1982, 29.04.1982 – 22.07.1982
W tamtym czasie – jako członek Prezydium Zarządu Regionu Dolny Śląsk – brałem udział w zjeździe krajowym. Już w sobotę po południu, 12 grudnia, czuliśmy, że coś się święci. Z całego kraju – przede wszystkim z Gdańska – dochodziły do nas niepokojące informacje o wzmożonym ruchu ZOMO i innych służb porządkowych. Generalnie spodziewaliśmy się, że tak łatwo nam nie pójdzie. Byliśmy jednak zwarci – „Solidarność” liczyła przecież 10 milionów członków. Myśleliśmy „a co nam tu Ruskie w Świdnicy mogą zrobić?”. Panował nastrój gotowości, nikt nie chciał oddać nawet przysłowiowego guzika. Ale pamiętam, jak Józef Pinior powiedział, że trzeba wracać do domu, każdy do swojego regionu, żeby już na miejscu trzymać rękę na pulsie.
Jednak z drugiej strony, próbowaliśmy też zebrać poszczególnych przewodniczących na naradę, żeby przygotować się na nieznane. Niestety, nic z tego nie wyszło – z błahych powodów większość nie dała się namówić; ważniejsze było dla nich to, żeby na przykład napalić w piecu. Wiele osób bagatelizowało wszelkie informacje i znaki – „ZOMO wyjechało to wyjechało”.
Zostałem też przydzielony do kontaktu ze strajkującymi rolnikami. Miałem im przekazać, żeby się szykowali. Zdążyłem też chyba pojechać jeszcze do Wałbrzycha; poprosiłem, żeby mi Pilichowskiego i Szulca ściągnęli, ale było zero odzewu. Potem pojechałem do Świdnicy. Wieczorem spotkałem się z Ryśkiem Moździerzem w domu. To była dziwna sytuacja: nie znałem adresów przewodniczących, ale w świdnickiej MKK (Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej) też ich nie znali. Stwierdziłem więc, że to właśnie Rysiek pomoże – może on będzie wiedział, gdzie znaleźć przewodniczących, bo trzeba się zebrać i przygotować; czuć przecież było, że coś się dzieje.
Na długo przed północą wyłączyli nam telefony. Na szczęście działały jeszcze teleksy. Właśnie dzięki jednemu z nich, który mieliśmy w Świdnicy, dostałem wiadomość od dziewczyn dyżurujących wtedy we Wrocławiu. Wrocławski teleksowy dział informacyjny (dziewczyny obsługujące teleksy w piwnicy) działał wtedy 24 godziny na dobę. Pamiętam, jak dostałem przerażający teleks „Boże, wchodzą do nas. K.”. I to było wszystko. W mieście już krążyły policyjne „suki”. Zdążyliśmy pobiec jeszcze do strajkujących rolników i przekazać im, żeby się mocniej zabarykadowali. Zaczęliśmy też biegać po mieszkaniach znajomych; niestety, nic z tego nie wychodziło – nie udało nam się ich znaleźć. Gdzieś w okolicach 3-4 nad ranem weszliśmy jeszcze do ZEM-u, gdzie pracował Rysiek Moździerz. Tam przygotowaliśmy też odezwę (gdzie poruszyliśmy kwestię obecnej sytuacji); byliśmy jednak bardzo nieostrożni, bo korzystaliśmy z drukarki nie ukrywając tego w żaden sposób. Rano pojechaliśmy pod kościół, gdzie zaczęliśmy rozdawać odezwy i rozmawiać z ludźmi. Wyszedł do nas Baran, proboszcz bazyliki (obecnie katedry), zaprosił do siebie i powiedział, że mamy u niego „przechowanie”. Od rana krążył już oficjalny komunikat o wprowadzeniu stanu wojennego.
Mieliśmy też zaprzyjaźnionego księdza w parafii św. Józefa. Rano zaczęliśmy krążyć po ulicach, wypytywać, kogo zamknęli, kontaktowaliśmy się z rodzinami. Dostałem informację od kolegów o tym, że pod moim domem stoi „suka”; ostrzegli mnie, żebym się tam nie pokazywał. Żyłem wtedy w konkubinacie – było jeszcze mieszkanie u panienki na osiedlu, ale tam też bałem się pójść. Pierwszą noc po wprowadzeniu stanu wojennego spędziliśmy razem z Ryśkiem Moździerzem w kościele, a dokładnie – w pokoiku, który użyczył nam ksiądz Baran. Mieliśmy jednak świadomość, że wielu zdążyli już zamknąć. W poniedziałek rozpoczęliśmy próby złapania jakiegokolwiek kontaktu. Pojechałem do Wałbrzycha, gdzie zobaczyłem, że jest całkowita demolka – przede wszystkim w Zarządzie Regionalnym. Chyba jeszcze w poniedziałek udało mi się pojechać do Wrocławia. Oczywiście, pod tamtejszym Zarządem Regionu stał kordon milicyjny, był całkowity brak dostępu. Wróciłem więc do Świdnicy, gdzie 16 grudnia zostałem zatrzymany.
Pracowałem wtedy w Fabryce Wagonów i właśnie w drodze do pracy mnie złapali. Dostałem informację, że 16 grudnia miało być zebranie w zakładzie, gdzie miał przemawiać komisarz wojskowy. W związku z tym, że byłem oddelegowany do pracy związkowej – w poniedziałek, 14 grudnia, nie pojawiłem się w fabryce (próbowałem wówczas złapać przewodniczących). Dlatego też do zakładu wybrałem się dopiero w środę (nie do końca pamiętam, co działo się we wtorek); między innymi na przemówienie komisarza.
W „Wagonach” byłem dosyć znaną osobą; można powiedzieć, że pracowałem tam od samego początku. Mieszkałem wtedy na ulicy Strzelińskiej – dwa bloki od zakładu. W zasadzie tuż pod domem zatrzymał mnie radiowóz. Nosiłem krótką kurteczkę, a zimno było jak diabli. Chciałem wskoczyć do domu, przebrać się; tam zastałem zapłakaną matkę, a na dole czekali na mnie już milicjanci. Skończyła się moja konspiracyjna kariera. Kiedy trafiłem na dołek, przesiedziałem trzy-cztery dni w tych samych skarpetkach. Pierwszego dnia prawie w ogóle ze mną nie rozmawiali. Siedziałem w pustym pokoju na świdnickiej komendzie, gdzie spędziłem jakieś pięć godzin. Potem wsadzili mnie do dużego fiata i zawieźli na komendę do Wałbrzycha. Na miejscu sprowadzili do piwnic – kazamat, gdzie przesiedziałem kilka dni. Okazało się, że było tam pełno działaczy. Często mnie przesłuchiwali. Dwa razy zawieźli też do Wrocławia.
Byłem członkiem Zarządu, osobą blisko Frasyniuka, do tego oddelegowanym do grup interwencyjnych. To była taka agencja pod przewodnictwem profesora Kloca. Jeździliśmy na interwencje, np. do strajkujących górników, starając się odpowiednio wyciszyć sytuacje, opanowywać „dzikie strajki”, organizowane poza strukturami. W skali całego kraju za grupy interwencyjne odpowiadał Romaszewski. Miałem kontakt z MKK; co dwa-trzy dni musiałem przyjechać do Świdnicy, żeby przebrać koszulę. Wtedy też załatwialiśmy różne sprawy, przewodniczącymi byli Modzelewski chyba z Grabowskim; nie pamiętam dobrze. W każdym razie przewodniczącym był Wiesiu, do tego działali jeszcze rolnicy, taksówkarze, rzemieślnicy. Przy dużej „Solidarności” te wszystkie mniejsze, łącznie z rolnikami, miały siedzibę w jednym miejscu. Taki był nasz zamysł – łatwiej było nad wszystkim zapanować i łatwiej rozmawiać. Sala była spora, dobrze wyposażona – Świdnica wówczas to było przecież duże, prężne miasto przemysłowe. Nieporównywalne do Wałbrzycha, gdzie było górnictwo i nic poza tym.
Kiedy mnie zamknęli, przede wszystkim chcieli się dowiedzieć, gdzie jest te słynne 80 milionów – gdzie wyparowały pieniądze, kto je „ukradł”. Właśnie dlatego wozili mnie na przesłuchania do Wrocławia. Natomiast w Wałbrzychu próbowali zastraszać. Mówili o tym, że pobieram trzy pensje – a tym samym „nadużywam” korzystając z dwóch pensji za dużo. W celi siedziałem sam, bez kontaktu z kimkolwiek. Kilka razy wpuszczany był jakiś „zwykły” kryminalista, np. złodziejaszek. Z jednym miałem wesołą przygodę. Wypytywał mnie, gdzie pracuję. Kiedy odpowiedziałem, że w „Wagonach”, zapytał, jak dają pensję. Jak to jak? Normalnie. Idziesz do okienka, bierzesz kopertę i już. Powiedział mi, że musimy się tym „zainteresować”, kiedy wyjedziemy na wolność.
Przed samymi świętami przywieźli mnie do Świdnicy. Posadzili w areszcie na samej górze. Miałem to szczęście, że właśnie tam, tuż obok komina (obecnie chyba go już nie ma), w mojej celi była oderwana jedna blinda – akurat z widokiem na uliczkę przy Rynku. Mieszkał tam mój znajomy, do którego zacząłem krzyczeć przez dziurę w blindzie: poprosiłem go, żeby powiadomił moich rodziców na Strzelińskiej. Miałem łut szczęścia – przyuważyłem go, kiedy właśnie szedł ulicą.
W wigilię, lub dzień tuż przed nią, przyszła do mnie mama i moja narzeczona. Na Święta mieliśmy zaplanowany ślub. Wódka była już kupiona, świnia załatwiona. Pamiętam, że przywieźli mi z tej świni jedną kiełbaskę. Rozmawialiśmy przez szybę, pocieszałem je, że nie jest tak źle, wszystko pod kontrolą. A matka zmartwiona narzekała: świnia się zmarnowała, wódkę wypili. Nie wiem, jak jej się to udało – do dzisiaj się nie przyznaje – ale załatwiła u komendanta w Wałbrzychu zgodę na ślub w zakładzie karnym. Ceremonia miała mieć miejsce niedługo po Nowym Roku. Prawo wejścia dostali narzeczona i dwoje świadków. Poruszenie było spore, ale w więzieniu zaczęli grać kartą ślubu: na wszystko będzie zgoda, jeśli pójdę na współpracę.
No, ale niewiele mogli się dowiedzieć ode mnie (bo i też niewiele wiedziałem – np. gdzie ukrywa się Frasyniuk). Rozpuszczali różne plotki. Mieliśmy utrudniony dostęp do informacji; jak przyjeżdżał nowy transport, to cześć więźniów – tych kryminalnych – rzucała hasła: „przywieźli kogoś z Wrocławia”, „przywieźli kogoś z Wałbrzycha”; „nie wiemy jak się nazywa, ale siedzi w osobnej celi na dole, w piwnicy”. Muszę przyznać, że spora część kryminalistów była w stosunku do „politycznych” bardzo lojalna.
Na miejscu, wśród „politycznych” zaczęła się też tworzyć grupa oporu. Wymagaliśmy od klawiszy i ubeków, aby pokazywali nakazy aresztowania, jeśli trafiał ktoś nowy. Oni traktowali nas jak zwykłych kryminalistów: „kostki”, zakaz siadania na łóżkach. A my kładliśmy się na tych łóżkach. Wtedy wpadał klawisz, krzycząc „złazić!”, bo ten zakaz dotyczył właśnie kryminalnych. Nie używaliśmy też „kostek” do butów, tłumacząc, że „to nasz smród i my go lubimy”. „Z okna zejść!” Krat nie ruszać!” – tego typu teksty słyszeliśmy. Buntowaliśmy się bardzo mocno; wybuchła nawet głodówka.
Wracając do ślubu: nie udało się. Na sobotę był wyznaczony termin, a w piątek wywieźli mnie do Kamiennej Góry. Jechaliśmy całą noc: wyruszyliśmy w okolicach piątej (godzinę zauważyłem na zegarze na wieży kościelnej), a kiedy zajechaliśmy na miejsce – było już jasno. Na początku nie widziałem też, w jakim kierunku jedziemy. Po przyjeździe zobaczyłem wysoki na pięć metrów betonowy mur i dwa baraki więzienne. Wprowadzali nas do cel, pojedynczo; ja trafiłem na sam koniec. Było strasznie zimno, zaledwie dwa „żeberka” do ogrzewania, nieszczelne okno. Trzy prycze – do celi trafiłem razem z Markiem Szelążkiem i z jeszcze jednym aresztowanym, który nazywał się Wałęsa i pochodził z Wałbrzycha. Zanim dowiedzieliśmy się, gdzie jesteśmy, byliśmy przerażeni – dokąd nas wywieźli? Skoro jechaliśmy całą noc, mogliśmy trafić aż pod ruską granicę! Mówiłem do moich kompanów, że pewnie trafiliśmy na Syberię, ale oni uspokajali mnie: „jak to na Syberię? Przecież tu są polskie napisy – <<Tu byłem, Stasiek>>”.
Przez całą dobę nie dali nam jeść. Jedyne, co dostaliśmy, to nędzne koce, dzięki którym pierwszy dzień i noc przekoczowaliśmy w tej celi. Nawet nie mieliśmy porządnego kibla, tylko niewielkie wiaderko. Na drugi dzień usłyszeliśmy walenie do drzwi; do środka trafiają inni koledzy z „Solidarności” (byli osadzeni w innych pomieszczeniach), którzy wyjaśniają nam, że jesteśmy w Kamiennej Górze. Tam spędziłem jakieś dwa tygodnie. Oczywiście, były przesłuchania, wypytywania przez bezpiekę i inne cuda wianki. Z opowiadań jednak wiem, że Anka dalej załatwiała ten ślub. W związku z tym, że byłem w innym województwie, udało jej się zdobyć zaświadczenie na ślub właśnie w Kamiennej Górze. Przy którejś okazji jakiś ubek zameldował mi, że jest „zgoda na ślub w tym kryminale”. I znów – pozwolenie na wejście do zakładu karnego dostała Anka i dwoje świadków. Na sobotę wyznaczony był urzędnik stanu cywilnego, ale w piątek przyszedł ubek, zabrał mnie z celi i zaprowadził do biura przepustek. Tam kazali rozebrać się do naga, przeszukali, później wyprowadzili na dwór, wsadzili do samochodu i bez słowa przywieźli do Świdnicy. O dwunastej w nocy wyrzucili mnie na placu Grunwaldzkim i powiedzieli, że w poniedziałek mam się stawić na komendzie. Spacerkiem ruszyłem do domu na Strzelińskiej, gdzie trafiłem gdzieś po pierwszej. Zapukawszy do drzwi usłyszałem tylko słowa „przyjdźcie o siódmej”. Odpowiedziałem, że to ja – Stachu – a wszyscy zdziwieni zapytali, co tu robię? Nie wiedziałem nic. „Przywieźli mnie i kazali w poniedziałek zameldować się na komendzie”.
Na szczęście, miałem bardzo obrotnych świadków, Jacka Sługockiego i Jadźkę Kowalską. Jacek szybko zadecydował, że robimy ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w Świdnicy. Jadźka poszła załatwiać formalności urzędowe, a Jacek pojechał po dokumenty, które zostały w Kamiennej Górze. I ślub się udał. Mam zdjęcie, na którym widać nas i znajomych – sporo osób ma na sobie opaski „Solidarności”. Po ceremonii przyszliśmy do domu, pośpiewaliśmy patriotyczne piosenki. Niewiele nas było, oprócz świadków jeszcze mąż Jadźki i parę znajomych osób. Nikt nie był przygotowany na to, że wszystko wydarzy się tak szybko.
W piątek w nocy wyrzucili mnie w Świdnicy, w sobotę był ślub i „weselisko”, a w niedzielę – noc poślubna. A w poniedziałek na komendę, gdzie kazali mi się zgłosić do zakładu pracy. Nie powiedzieli nic, nie dali mi żadnych dokumentów. W „Wagonach” czekał na mnie świstek z informacją, że mogę iść na urlop. Na szczęście – przepisowy – czyli płatny. To było już gdzieś w okolicach 20 stycznia. Po rozmowie z teściami Anka stwierdziła, że dobrze byłoby wziąć ślub kościelny. Jednak na komisariacie zasugerowali mi, że w związku z całym zamieszaniem, lepiej nie robić tego w Świdnicy. Wtedy też zaczęły chodzić „pielgrzymki” pod mój dom, aby sprawdzać, co się dzieje (już nie tylko z zakładu). Ludzie mieli potrzebę, żeby coś robić.
Kiedy wydawaliśmy ulotki wiedzieliśmy, że będą później szukać i zaczną od tych, których znają. Ja byłem już na widelcu. Załóżmy taką sytuację: w „Wagonach”, gdzie pracowało wówczas 2000 osób, nagle pokazują się ulotki. Wnioski są jasne: na pewno w całą sprawę musi być zamieszany Walczak. Wychodziłem więc z logicznego założenia, że jeśli chcemy już coś robić, to „im mniej, tym lepiej”. Popełniłem wiele błędów, ale do dzisiaj pamiętam jeden, którego bardzo żałuję. Wspólnie z wiceprzewodniczącym komisji zakładowej, Zdzisławem Machno, wpadliśmy na pomysł, że będziemy robić ulotki. Nie mieliśmy profesjonalnego sprzętu do powielania, więc po przygotowaniu postanowiliśmy rozwiesić je na terenie zakładu. Mówiłem Zdzichowi, że jeśli cokolwiek ukaże się w fabryce, to poszukiwania zaczną naturalnie ode mnie i od niego. „Napiszemy, przygotujemy, damy innym” – taki był plan. Jednak on nie zastosował się do niego i sam poszedł wieszać. I złapali go na żywca, w lutym albo w marcu.
Ile my mieliśmy kłopotów z maszyną do pisania! Wymyśliliśmy sobie, że będziemy wydawać „Wagonowca” („Wolny Wagonowiec”). Ale jak tu wydawać, jak nie ma nic: ani sprawnej maszyny do pisania, ani drukarki. W końcu jakoś to się jednak udało – i pisanie, i drukowanie. Pamiętam, że w jednym budynku, gdzie na trzecim piętrze mieszkał konspirator, w piwnicy był magiel. Przychodząc trzeba było użyć hasła „przepraszam, czy tu magiel?”.
W trakcie miesięcznego urlopu stwierdziliśmy z Anką, że ślub kościelny weźmiemy w Głubczycach. Na co ubecy chętnie przystali, dali mi przepustkę do województwa opolskiego i wyjechaliśmy do teściów. Na miejscu ksiądz – bez potrzeby przeprowadzenia nauk przedmałżeńskich – wyraził zgodę. Uroczystość była skromna, przyjęcie zorganizowaliśmy w domu. Po czterech czy pięciu dniach kończył mi się urlop, musiałem przyjść do fabryki, gdzie przyjęli mnie na moje poprzednie stanowisko. Tam też ludzie zaczęli przychodzić oglądać, „jak to wygląda ten internowany”.
Kolegę, którego złapali na wieszaniu ulotek, wyrzucili z pracy. Dostał też wyrok w zawieszeniu. Jestem mu bardzo wdzięczny, bo był na tyle lojalny, że nie powiedział nic o naszej współpracy. Zresztą sporo osób zaangażowanych w działalność konspiracyjną wypytywano „a co tam Walczak porabia?”, jednak nikt niczego nie powiedział. Ubecy nie mieli bezpośrednich dowodów, które wystarczyłyby, żeby mnie przymknąć. Ale nie odpuszczali i bardzo często przyjeżdżali do zakładu. Pamiętam, jak któregoś dnia, ni stąd, ni zowąd, przyszli do mnie, założyli kajdanki i przeprowadzili ceremonialnie przez cały zakład. Przywieźli na komendę i wrócili do starej śpiewki – „a gdzie pieniądze? W którym ogródku zakopane?”. Łącznie z tym, że rzeczywiście przekopali ogródek u mojego dziadka na Strzelińskiej. Mówię więc do świdnickiego ubeka: chcecie mieć tu ciszę i spokój, a robicie takie durne rzeczy. Przeprowadzacie mnie przez cały zakład w kajdankach, a przecież wszyscy wiedzą, że nie jestem kryminalistą.
Następnym razem internowali mnie na początku maja. Wcześniej zdarzało się, że trafiałem na dołek na 24 godziny. Miałem jednak dość dużą przychylność w fabryce ze strony robotników i majstrów czy brygadzisty. Zawsze przed takim „trzynastym” albo czymś w tym stylu, brałem zwolnienie lub dostawałem urlop – tak, żeby nie mogli złapać mnie w zakładzie. W domu miałem też dobrych sąsiadów – kiedy przyjeżdżała nyska, od razu dawali mi znać. Jednak jak mnie już złapali i zamykali na dobę, to wypuszczali w poniedziałek o 6 rano, żebym mógł iść do pracy.