Naprawdę nie wiem, jak inne to robią. Od bladego świtu paradują w makijażu jak od wizażysty i z wypielęgnowanymi paznokciami. Na śniadanie wcinają misternie złożoną pod względem składników odżywczych sałatkę. Na obiad kaszę jaglaną w tysiącu odsłonach. Gdzieś tam pomiędzy pracą a wieczornym relaksem udaje im się zaliczyć masażystę, jogę i inne tańce brzucha. Znajdą czas na seans w kinie i naukę języka – oczywiście egzotycznego. A wszystko to w ciągu jednego dnia, cały czas niezmordowanie na szpilkach i w żurnalowym uśmiechem na twarzy.
Ja się w tym zupełnie nie sprawdzam. Ja wstaję rano, biorę prysznic, piję kawę, rozkładam warsztat i już jest wieczór. Gdzieś tam po drodze muszę jeszcze wpaść na pocztę, aby nadać przesyłki, bo jeśli nie nadam na czas, klienci polecą mi po opinii.
I gdzieś tam w kolejce na poczcie (a przypominam, że poczta to ta instytucja, w której notorycznie stoi się w kolejkach, która pełna jest straganów ze świeczkami zapachowymi, herbatkami i stadionowymi gadżetami, i w której od biedy można też nadać list albo paczkę, jeśli już koniecznie się musi)… Tak więc stojąc w tej kolejce wyłapuję te nikłe, marniutkie jak skrzydło motylka chwile dla siebie i czytam. Ja się wprost w tym czytaniu zatracam. Aż sama przestałam liczyć, ile ten przybytek moich lektur już widział; ilu współkolejkowiczów wczytywało się wraz ze mną, łypiąc mi ukradkiem w kartki ponad ramieniem.
I ostatnio trochę mnie współczytanie krępuje, bo podłapałam lekturę o seksie. O owadzim seksie, dokładniej rzecz ujmując. O taktykach i praktykach rodem z owadziej alkowy. I w sumie nie byłoby mi tak niezręcznie, gdyby nie to, że współkolejkowicze sądząc po okładce nie mają prawa domyślić się, że rzecz się tyczy mrówek i szerszeni. Tak niefortunnie skomponowana jest okładka, aby słowo „seks” było najczytelniejsze. Wiadomo powszechnie, że na tym słowie niejedną fortunę się w tej części galaktyki zbudowało. Trudno się więc dziwić wydawcy…
Niemniej jednak sprawa stała się dość krępująca. Wycwaniłam się więc i książkę o robaczych cielesnych uciechach (albo i torturach – zależy od przypadku) zapakowałam sobie w okładkę tekstylną, jaką kiedyś uszyłam dla Irvinga. Odtąd bezkarnie już czytam i bez rumieńców o tym, o czym głośno się w towarzystwie nie mówi.
Mało tego! Mam już nawet świetny plan na jutro… Jutro uszyję okładkę z haftem: Umberto Eco „Imię róży”. Będzie na „50 twarzy Greya” jak znalazł.
Beata Norbert
Po piękne drobiazgi Beaty zapraszamy do sklepu na atrillo.pl