„Panie Pytel, pan nie będzie mówił, dokąd ma pan iść”, usłyszał w 1986 roku Waldemar Pytel, dopytując, czy aby na pewno to nie pomyłka, że jest wysyłany do Świdnicy. Pierwsze osoby, które spotkał po przyjeździe, to byli Rosjanie, a parafię, do której został posłany, stanowiła garstka zniechęconych luteranów. Z miłości i ciekawości za mężem podążyła Bożena, pielęgniarka instrumentariuszka. Oboje tchnęli wiarę w ludzi i pomogli uratować od katastrofy bezcenny Kościół Pokoju, zabytek z listy UNESCO. 29 czerwca 2025 roku pożegnają się po prawie 40 latach pracy. Czy na zawsze?
Zanim zacznę rozmowę z biskupem Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego Waldemarem Pytlem i Bożeną Pytel, odrobina prywaty. Był rok 1987 i los tak chciał, że krótko pracowałam w filii Miejskiej Biblioteki Publicznej na Osiedlu Młodych w Świdnicy. To tam pojawiła się Bożena, po którą po pracy przyjeżdżał mąż. Kilka miesięcy później dostałam zaproszenie do ich domu. Pierwszym zaskoczeniem było miejsce – plebania Kościoła Pokoju. Drugim – słowa Bożenki, wskazującej na szaty liturgiczne wiszące na drzwiach szafy: A to ubranie służbowe mojego męża. I tak dowiedziałam się, że Waldemar jest księdzem.
Obserwowałam ich wieloletnią podróż przez trudy i radości, sukcesy i niepowodzenia, której punktem centralnym, początkiem i końcem jest jedna z najpiękniejszych świątyń na świecie. I za tę podróż, którą mogłam opisywać najpierw w Wiadomościach Świdnickich, później relacjonować w Radiu Wrocław, a od 15 lat śledzić w serwisie Swidnica24.pl, bardzo dziękuję.
Agnieszka Szymkiewicz

***
– Mam nadzieję, że nie jest to nasza ostatnia rozmowa, choć widzimy się tuż przed zakończeniem rozdziału waszego życia, który splótł się z historią Kościoła Pokoju i Świdnicy. Waldemar, kto kazał Ci przyjechać do Świdnicy?
– Nie była to moja wola i moja decyzja, ale jak to jest w Kościele, biskup każe i koniec. Wtedy jeszcze nie byłem wikariuszem, ale już kończyłem studia teologiczne w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Przed magisterium praktykę odbywałem w swojej rodzimej parafii w Bielsku. Było mi tam dobrze, miałam ostrego, ale dobrego szefa nad sobą, prowadziłem pracę z dziećmi, z młodzieżą, odprawiałem nabożeństwa, ale wiedziałem, że biskup Kościoła (Ewangelicko-Augsburskiego, przyp. red.), który decyduje o kadrach miał zasadę, by nie pozostawiać kandydatów w miejscu, z którego pochodzili. Zostałem pod koniec maja zaproszony do Warszawy, wiedząc, co się święci. Zastanawiałem się, gdzie może mnie „rzucić”. Myślę, Dolny Śląsk odpada, bo już moi koledzy tam poszli. Może centralna Polska, Mazury? Biskup tymczasem mówi: Świdnica. Oponowałem, bo był tam już mój kolega, na co odparł: „Panie Pytel, pan jeszcze nie jest nawet ordynowanym księdzem, a pan już chce być biskupem i mówić, dokąd ma pan iść?”
Misję pracy w Świdnicy dostałem od 1 lipca, a biskup zaznaczał, że to bardzo ważne dla Kościoła miejsce. I pojechałem w czerwcu po raz pierwszy, pociągiem. Była sobota wieczór, pytam pierwszego przechodnia: „Przepraszam, gdzie znajdę Kościół Pokoju?”, a on: „Ja nie znaju”. Kolejny to samo. Byłem w szoku, myślę, chłopie, miałeś pojechać ma zachód, a ty chyba trafiłeś na wschód! Zupełnie nie znałem tych realiów, nie wiedziałem, że w Świdnicy stacjonuje armia radziecka.
W końcu jakoś trafiłem na plac Pokoju. Wszystko było takie zarośnięte… i nagle słyszę muzykę. Okazało się, że w kościele był koncert. Wnętrze było ciemne, ponure. Podobnie na plebanii, gdzie przywitała mnie osoba z Rady Parafialnej i wskazała pokój. Kiedy położyłem się wreszcie spać, nad głową zobaczyłem dziurę w stropie.
– Od czego zaczynałeś?
– Od obowiązków, do których należało oprowadzanie wycieczek po Kościele Pokoju, wówczas kościół był otwarty dla turystów od 9.00 do 13.00, a później od 15.00 do 17.00. A po południu zajęcia parafialne. Miałem nadzieję, że zostanę wyświęcony u siebie w Bielsku. Absolutnie! Biskup się uparł, Świdnica to historyczne miejsce, nie był tu po wojnie ordynowany żaden ksiądz. Ordynacja była w pierwszą niedzielę adwentu, pamiętam straszny ziąb. Biskup zapewniał, że długo w Świdnicy nie zostanę, bo to miejsce musi poprowadzić doświadczony duchowny. Stało się inaczej.
Początki nie były łatwe. Przybyłem ze Śląska Cieszyńskiego, gdzie kościoły luterańskie są pełne ludzi. Jako młody, zapalony duchowny próbowałem przesadzić zasady i taką formę pobożności, jaką znałem. Raz się sparzyłem, kolejny, nic mi nie wychodziło. Miałem bardzo małe zaufanie ze strony parafian. To była garstka około 30-tu osób. Byłem zrozpaczony, gdy co niedzielę przychodziły młode małżeństwa i żegnały się, bo nie ma dla nich tu żadnych perspektyw. Był schyłek PRL. Bałem się, że zostanę sam. Parafianie nie mieli do mnie zaufania. Poprzedni duchowni wytrzymywali maksymalnie 5 lat i odchodzili. Sam byłem zagubiony. Wreszcie zacząłem czytać i uczyć się tego miejsca. Widziałem potęgę tego kościoła, ale jeśli będę krótko, to co mogę zrobić?
– I wtedy już do Twojego życia wkroczyła Bożena. Ty Bożenko, gdy biskup „zesłał” Waldemara do Świdnicy, już byłaś narzeczoną?
– Byliśmy po słowie. Dla mnie to było wyzwanie, zawsze lubiłam ryzyko i pokonywanie trudności. Nie ukrywam, że problemem było pozostawienie całej rodziny, znajomych, pracy, a wówczas pracowałam w szpitalu na sali operacyjnej, no i przeprowadzka o 300 km w nieznane mi zupełnie miejsce. Nie tylko miejsce, ale i region! Nigdy wcześniej na Dolnym Śląsku nie byłam. Miałam wyobrażenie, że wszędzie jest tak jak na Śląsku Cieszyńskim. Pierwszym szokiem było samo wnętrze Kościoła Pokoju, przebogate! Każdy, kto był w kościele ewangelickim na Śląsku Cieszyńskim wie, że obrazów prawie nie ma, ściany są białe i jest bardzo surowo. Świdnicki kościół jest zaprzeczeniem wszystkiego, co znałam. Na początku mnie onieśmielał, ale i ciekawił: dlaczego tak, skąd ta różnica?
Nie polubiłam Świdnicy od razu. Była dla mnie obcym miejscem, do którego przyjechałam nie dlatego, że chciałam, ale dlatego, że zdecydowałam się zostać żoną tego oto człowieka. Wiedziałam, że zawsze będziemy mierzyli się z niedogodnościami i będziemy musieli robić więcej, niż byśmy chcieli. Oswajanie tego miejsca trwało kilka lat.
– Jak wyglądało wasze mieszkanie? Waldemara witała dziura w suficie…
– Plebania była opuszczonym i smutnym obiektem, wymagała remontu. Bardzo pomogła moja rodzina. Szwagier malował, mój tato naprawiał ten strop z dziurą i pytał: „Dziecko, jak wy tu będziecie mieszkać?”. Rodzice byli bardziej przerażeni od nas. My natomiast myśleliśmy – dobrze, jest wyzwanie, do przodu! Na początku to było ogarnianie rzeczywistości, która była siermiężna i smutna.
– Waldemar, zdawałeś sobie wówczas sprawę, co was z Bożeną czeka, jak ogromne to wyzwanie i nie mówię o plebanii, ale o Kościele Pokoju, placu Pokoju. Wtedy dla ludzi zresztą to był „kościółek”, nieznany wielu świdniczanom, trochę obcy w mieście. Pamiętam ptaki wlatujące przez wybite szyby, zarośnięty cmentarz z grobowcami, eksplorowanymi przez dzieci.
– Oczywiście, że nie zdawałem sobie sprawy! To była terra incognita. Czytając historię Dolnego Śląska, miasta, Kościoła Pokoju dowiadywałem się o historycznym bogactwie. Wówczas miałem również szansę słuchać opowieści tych, którzy pamiętali to miejsce sprzed wojny. Oni właściwie nie mieli nadziei. Można było podejść do problemu tak: Po co nam taki wielki kościół, dogadajmy się, sprzedajmy go, weźmy jakąś małą fajną kaplicę. O ile byłoby łatwiej! Pamiętaj też, że wówczas układ był zupełnie inny niż dzisiaj. Do parafii należał kościół, wycinek cmentarza i plebania. Był płot, brama, którą kościelny na noc zamykał. Pozostałe zabudowania, znaczna część cmentarza należała do miasta, nie mieliśmy nic do gadania. Tu mieszkali ludzie, tłumy dzieci, mieszkańcy ustawiali obok cmentarza stoliki, pili kawę.
Można było zamknąć wszystko i zrobić tak jak mówi psalm 137: „Siedzieliśmy nad brzegami Babilonu, zawiesiliśmy na wierzbach nasze lutnie i płakaliśmy”. Nic by się nie stało, oprócz tego, że to miejsce popadałoby w zapomnienie. Albo można było zrobić coś innego! Otworzyć bramę, otworzyć kościół i powiedzieć, że on jest w tkance miasta od trzystu kilkudziesięciu lat i jest integralną częścią Świdnicy, którą współtworzyli ewangelicy! To oni budowali potęgę i bogactwo miasta, stawiali szpitale, domy opieki, kamienice. Robili to dla mieszkańców i my też dla nich jesteśmy.
Plac Pokoju z roku na rok coraz bardziej nas wciągał, ale i przerażał, przede wszystkim ogromem wyzwań.
– Startowałeś od zera…
– Rok 1989 to rok przemian w Polsce i Europie. Moment, od którego można było odetchnąć. Muszę wspomnieć, że jako młody ksiądz, przed 1989 rokiem miałem wizyty funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. To mnie przerażało w tamtych czasach, że wiedzieli nawet, jakie ja narty kupiłem! I pytanie, które przelało czarę goryczy, po którym wyrzuciłem SB-ka z plebanii: „Dlaczego 2 lata po ślubie nie mamy jeszcze dzieci?”. Wtedy zapowiedział mi, że nigdzie z Polski nie będę miał szansy wyjechać. Miałem rodzinę w Niemczech Zachodnich, a po tej wizycie zablokowano mi paszport. W 2014 roku, gdy kandydowałem na biskupa, poprosiłem o dokumenty z IPN, z których dowiedziałem się, że nie rokowałem dla SB, bo nie chciałem współpracować.
W 1989 roku zaczęło się od znacznej zmiany mentalnej, a i my wyszliśmy mocniej w stronę mieszkańców, zaczynając od zajęć dla dzieci na placu Pokoju. Wyzwaniem wciąż był jednak stan kościoła. Pierwszą rzeczą, którą udało się odrestaurować, była chrzcielnica. Po pierwsze fascynowała mnie, a po drugie była w zasięgu możliwości finansowych. Po wizycie kanclerza Niemiec Helmuta Kohla, który był u nas przed słynną Mszą Pojednania w Krzyżowej, zwróciła się do nas Ambasada Niemiec z pytaniem, czy coś byśmy chcieli zrobić w Kościele Pokoju, bo oni mają wolne środki z wiz. Dach był marny! Więc przyjęliśmy te pieniądze i pamiętam, jak w siatkach do Banku Spółdzielczego nieśliśmy je wspólnie z Bożenką. Oprocentowanie wynosiło 72% i właśnie z tych odsetek udało się zrobić chrzcielnicę.
Warto pamiętać, że sam proces remontowy przebiegał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Wyszukaliśmy jakąś firmę z Podhala, a cieśla na kartce podpisał, że dostał pieniądze za dach. I ambasada przyjęła to rozliczenie! Ale były to także czasy, gdy miałem wizyty z Niemiec i słyszałem: „Jak długo będziecie mówić tu po polsku, żadnej marki pomocy nie dostaniecie!”. Pojawiały się głosy rewizjonistyczne i nie rozwiązał się nagle worek z pieniędzmi.
Kościół zaczął wzbudzać większe zainteresowanie. Pojawił się pewnego razu młody człowiek, powiedział, że jest z Niemieckiego Centrum Rzemiosła, które interesuje się drewnem. Poszliśmy do kościoła, m.in. na strych. Pooglądał, pocmokał i pojechał. Dwa miesiące później przyszło pismo z propozycją współpracy i tak się zaczęło. Poprosili o spotkanie z konserwatorem zabytków i zaproponowali stworzenie projektu renowacji kościoła, zaczynając od badań. Powołaliśmy zespół, a pierwsze środki otrzymaliśmy z Fundacji Polsko-Niemieckiej. Powstało biuro, w którym zaczęła pracować Bożenka i powoli zaczęła się historia renowacji. W połowie lat 90.XX wieku weszła w życie nowa ustawa, która zwracała mienie Kościołom. Tutaj zaczęły się dziać dziwne rzeczy, znikały dokumenty. Przecież cała ulica Kościelna należała do parafii. Tajemnicą poliszynela jest, że obecne III LO było dawnym gimnazjum ewangelickim, a internat był internatem dla ewangelickich uczennic.
Był to jednak moment, w którym można było przywrócić jedność placu Pokoju. Miasto moją propozycję przyjęło z radością, bo był to wielki kłopot ze względu na tragiczny stan budynków. Rada parafialna oponowała, bojąc się roszczeń lokatorów. Pytali, skąd weźmiemy pieniądze na remonty? Ostateczne dali nam wolną rękę.
Na początek poszedł Dom Lutra, z którego ze względu na zagrożenie miasto wyprowadziło lokatorów. Niemieckie Centrum Rzemiosła zaproponowało, że w zamian za 20-letnią dzierżawę wyremontują budynek. 20 lat nie wiadomo, kiedy minęło, a my zyskaliśmy odrestaurowany obiekt.
– Ten wir ratowania i przywracania bez reszty wciągnął i Ciebie, Bożenko.
– Nie było między mną i Waldemarem umowy, że razem zmienimy świat. Długo szukałam swojego miejsca i przestrzeni do realizacji. Zaczęłam od robienia zdjęć w kościele. Serią, do której chętnie wracam, są krzesła, które sfotografowałam na strychu. Chwile, gdy robiłam zdjęcia były magiczne. Odkrywałam kościół dla siebie i późniejsze projekty budowałam na tej pierwszej fascynacji. Potrzeb było tak dużo, że co byśmy nie wymyślili, było ważne! Najbardziej cenię sobie w pracy przez te wszystkie lata wolność i możliwość kreowania nowych pomysłów bez żadnych ograniczeń. Chciałam zrobić warsztaty koronczarskie i cały plac Pokoju był w koronkach, warsztaty filmowe z tancerką w kościele, proszę bardzo. Co sobie zamarzysz, możesz tu zrealizować! A inspiracją jest sam kościół, choć to też źródło nieustannej troski o środki na renowację. Jednak, jak widać, krok po kroku udaje się pozyskiwać kolejne środki na kolejne działania.
– Kiedy nauczyłaś się buchalterii, a przede wszystkim pisania wniosków o wielomilionowe dotacje?
Bożena Pytel: – Uczyłam się na własnych błędach. Płakałam, gdy pierwsze wnioski nie przechodziły. Zdobywałam doświadczenie i każdy następny był lepszy. Potrzebne jest zaangażowanie i wytrwałość. To tyle. Ja nie jestem konserwatorem, a piszę wnioski konserwatorskie, nie jestem po studiach z animacji kultury, a organizowałam wiele wydarzeń artystycznych. Życie tu przypomina kalejdoskop. A jeszcze przecież wyjątkowi goście, jacy do nas trafiają: szwedzka para królewska, Dalajlama, czy Helmut Kohl, który zastał mnie w mieszkaniu tydzień po urodzeniu dziecka. Bardzo intensywne, dobre życie, choć to nie tylko same jasne chwile. Był moment, gdy stwierdziliśmy, że zrobiliśmy co mogliśmy, składając pierwszy wniosek o bardzo duże środki norweskie. Pomyśleliśmy, że jeśli nie przejdzie, to nie będzie jak ratować dalej kościoła i całej enklawy. Wtedy jednak zadzwonił Bogdan Zdrojewski, wówczas minister kultury i powiedział, że otrzymaliśmy te pieniądze. Do dziś śmiejemy się, że Waldemar nie uwierzył, że przy telefonie jest minister i prosił, żeby przestał żartować.
Waldemar Pytel: – Chciałbym dodać, dlaczego pewne rzeczy dało się zrobić. W strukturze Kościoła ewangelickiego bardzo ważną rolę odgrywa Rada Parafialna. Rada Parafialna może proboszcza przegłosować we wszystkim i patrzy na każdą wydawaną złotówkę, ponieważ finanse są sprawą otwartą. Od początku, gdy Rada zdecydowała o moim wyborze na proboszcza, mieliśmy cały czas ogromne zaufanie parafian. Dawali nam też ogromną wolność. Widzieli, że jest to dobre. Stali przy nas nawet wtedy, gdy pojawiły się oskarżenia, że wyrzucamy ludzi na bruk podczas wyprowadzania lokatorów z placu Pokoju. Ich zaufanie nas motywowało, by pracować więcej i starać się o więcej. Chcieliśmy, by byli dumni z tego miejsca. Wszyscy byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy udało się uzyskać wpis Kościoła Pokoju na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na Dolnym Śląsku są tylko trzy takie obiekty do tej pory! I robiliśmy wszystko, by pokazać, że jest to kościół w centrum naszego miasta, a nie za jego murami, a my jako luteranie wciąż jesteśmy niezbywalną wartością Świdnicy. I jeszcze jedno. Ten kościół jest miejscem dla wszystkich ludzi, bez względu na wyznanie, przekonania. Renowacja to jedno, budowanie dla lokalnej społeczności to równie ważna sprawa.
Bożena Pytel: – Na początku tej rozmowy powiedziałaś Agnieszko, że było to miejsce omijane, zapomniane. Prowadzimy statystyki, dotyczące liczby osób przychodzących na nabożeństwa. Okazuje się, że ilu parafian, tylu jest ludzi z zewnątrz. Nie przychodzą, by spojrzeć na wnętrze, ale zostają na całe nabożeństwa. To taka ogromna satysfakcja.
– Kościół Pokoju stał się centrum waszego życia, a co z małżeństwem?
Bożena Pytel: – Jest trudną sprawą, gdy jest się razem niemal cały czas.
Waldemar Pytel: – Ale od pewnego momentu już nie, od kiedy zostałem biskupem diecezji jestem bardzo często we Wrocławiu. Ale ważne jest to, że każde z nas znalazło swoje miejsce i dzieliliśmy się odpowiedzialnością. Jeżeli pracuje się z pasją, nie patrząc na zegarek, to wygląda zupełnie inaczej. Nie powiem, nie zawsze jest różowo. Były kłótnie i to dosyć poważne. Myśmy wykuwali pewne koncepcje w ogniu! Raz ja przyznawałem rację, raz Bożenka. Ja musiałem zawsze najpierw ochłonąć, bo jestem cholerykiem. Gdyby każde nas pracowało gdzie indziej, tak wiele byśmy nie osiągnęli.
– Czy kościół was scalił?
Waldemar Pytel: – Każde z nas znalazło tu swoje miejsce i to nas, oprócz oczywiście uczucia, dodatkowo łączyło. Tu przecież urodziły się nasze dzieci, zresztą obrywałem, że za mało się chłopcami zajmuję. Nie zapomnę obrazka, gdy synowie, jeszcze tacy mali, siedzieli na progu hali chrztów i czekali, kiedy rodzice wyjdą z kościoła, żeby się nimi zająć. On był naszym, rodzinnym miejscem.
Bożena Pytel: – My nie jesteśmy podobni i to całe szczęście. Jesteśmy przeciwieństwami i ten długi staż zawdzięczamy także temu, o co nas zapytałaś. Tak, ta praca nas scaliła jako małżeństwo. Jest teraz tak dużo rozstań, rozwodów. My trwaliśmy razem między innymi dzięki fascynacji tym miejscem.
– Na wakacje jeździcie razem?
– No oczywiście! I jeszcze dodam, że Bożenka dawała mi zawsze takie poczucie pewności i spokoju. Gdy zostałem biskupem, nie musiałem się martwić, czy w Świdnicy wszystko będzie w porządku, ona ze wszystkim znakomicie sobie radziła. Trudno ją będzie zastąpić w tym miejscu.
– Wspomnieliście o parafianach, Radzie Parafialnej, dzięki której historia mogła potoczyć się tak, jak wszyscy widzimy. Kto jeszcze dołączył do tej drużyny ratowania Kościoła Pokoju, kogo szczególnie chcielibyście wyróżnić?
Waldemar Pytel: – Nie chciałbym kogoś pominąć. To miejsce zyskało dzięki ogromnej liczbie osób, które spotykaliśmy na swojej drodze. To chociażby konserwatorzy zabytków, to Uli Schaaf z Centrum Rzemiosła, to ludzie w ministerstwie kultury i dziedzictwa narodowego. Wydawałoby się, że ministerstwo jest skostniałą instytucją, a tam były i są ogromnie przychylne i pomocne osoby. Tutaj, na poziomie samorządów, od tych ludzi z ministerstwa mogliby się uczyć pomocy, wsparcia dla opiekunów zabytków.
Dalej – osoby, które pomagały pisać wnioski i wreszcie mieliśmy szczęście do konserwatorów. Ryszard Wójtowicz, z którym współpracujemy od 14 lat, jaka to wiedza, osobowość! Minister Bogdan Zdrojewski, który miał do wyboru 240 wniosków, a wskazał nas! Ale i mieszkańcy Świdnicy. A nasza przyjaźń? Od lat nam towarzyszyłaś, pisząc. Strona muzyczna to z kolei Jan Tomasz Adamus, który zaczynał u nas i stworzył Festiwal Bachowski. Teraz Maciej i Zuzanna Batorowie i ich projekty organowe. Ciągle pan Bóg stawiał na naszej drodze ludzi, którzy są dla nas wsparciem.
A profesor Jacek Purchla z Krakowa. Krakus, zachwycony Dolnym Śląskiem. I jak taki zwykły ksiądz, biskup, staję w gronie tak znakomitych osób jak choćby Andrzej Wajda, i dostaję nagrodę im. Aleksandra Gieysztora za ochronę dziedzictwa kulturowego. To dla mnie dostrzeżenie całego regionu. Albo dyrektor Filharmonii Poznańskiej Wojciech Nentwig, z którym spotkałem się na kawie w 2011 roku i tak doszło do koncertu Rafała Blechacza w Świdnicy z okazji 20-lecia wpisu na listę UNESCO. Nie dałoby się tak wiele zrobić, gdyby nie tak wielu fantastycznych ludzi, choć oczywiście mieliśmy też ciężkie chwile i niezbyt przychylne osoby. Tych jednak było zdecydowanie mniej.
Bożena Pytel: – My jesteśmy tu już prawie cztery dekady, a te osoby przychodzą, towarzyszą nam na pewnych etapach i pojawiają się kolejne. To jest niesamowite! Pan Andrzej Tomaszewski, który powiedział, że jest szansa wpisania Kościoła Pokoju na listę UNESCO. Coś razem zrobiliśmy i nasze drogi się rozeszły, ale jakie to było ważne.
– Co zostawiacie młodemu energicznemu księdzu Pawłowi Melerowi, który 29 czerwca przejmie stery w parafii?
Bożena Pytel: – Myślę, że wymuszoną drogę kontynuacji. On na pewno będzie przyszłą pracę kreował sam, ale pewne ścieżki są wytyczone. Obiekty na placu Pokoju w większości są odrestaurowane i trzeba mądrze zarządzać, by je zachować. Mamy jedno bardzo ważne doświadczenie – jeśli nie dbasz o zabytek, to on szybciej niszczeje, niż później trwa odbudowa. Dbałość o drewniane zabytki to jest ciągła troska.
Waldemar Pytel: – Jakąś substancję materialno-duchową udało się zbudować, ale to oczywiście nie jest koniec. Mamy przecież jeszcze wspaniały dom spotkań, dawny kościół zimowy przy ul. Księżnej Agnieszki, który wymaga zagospodarowania. I oczywiście kontynuacja prac przy Kościele Pokoju. Kiedyś nie potrafiliśmy odpowiedzieć na pytanie, ile potrzeba na ten cel pieniędzy. Dziś mówimy – będzie 70 milionów złotych, kościół zostanie do końca odrestaurowany. A to jest praca na lata, bo trzeba pamiętać, że nie ma dotacji stuprocentowej, zawsze potrzebny jest wkład własny, co dla parafii, zwłaszcza niewielkiej, stanowi zawsze poważny problem. O te dodatkowe środki od lat walczę w ministerstwie i kto wie, czy ta batalia dla obiektów UNESCO nie zakończy się sukcesem.
– Czy zostaniecie w Świdnicy?
– Na pewno na jakiś czas, ale nie chcielibyśmy być ciężarem dla innych. Chcemy też podróżować, odwiedzać teatry, sale koncertowe, bo oboje to uwielbiamy. Świdnica zawsze zostanie w naszych sercach. Zresztą, nie wyprowadzamy się do Gdańska, a do Wrocławia i będziemy przyjeżdżać na nabożeństwa i kawę. Pozostaniemy członkami parafii świdnickiej.
Rozmawiała Agnieszka Szymkiewicz
Uroczyste nabożeństwo, podczas którego nastąpi podziękowanie za służbę w parafii biskupowi Waldemarowi Pytlowi i wprowadzenie w urząd proboszcza księdza Pawła Melera zostanie odprawione w świdnickim Kościele Pokoju 29 czerwca 2025 roku o godz. 14.00.
Lata 90.XX wieku i rok 2012:
Bryła Kościoła Pokoju w remoncie, fot. Marian Twardowski:
Remont w roku 2003, fot. KP:
Remonty i renowacje z funduszy norweskich, fot. KP:
Bożena i Waldemar Pytlowie w czerwcu 2025 roku, fot. Michał Nadolski: