W połowie maja premierę będzie miała nowa książka świdnickiej pisarki i dziennikarki, Agnieszki Dobkiewicz. Dzięki uprzejmości autorki publikujemy fragment rozdziału, poświęconego świdnickiej historii z ulicy Spółdzielczej.
Świdniczanka Agnieszka Dobkiewicz zyskała uznanie czytelników dzięki dwóm książkom, w których sięgała po bolesne tematy II wojny światowej. Wydana w 2020 roku „Mała Norymberga” oparta była o procesy nazistowskich zbrodniarzy, jakie toczyły się przed sądem w Świdnicy. Dwa lata później ukazały się „Dziewczyny z Gross-Rosen”, zawierające historię więźniarek działających na Dolnym Śląsku filii niemieckiego obozu Gross-Rosen.
„Pożydowskie. Niewygodna pamięć” będzie mieć premierę w połowie maja. Autorka przygotowała 12 reportaży, wśród których znów znajdą się historie związane z KL Gross-Rosen – ucieczka jednego z komendantów w przebraniu żydowskiego więźnia. Jest także rozdział poświęcony pogromom Żydów w Świdnicy, po których do dziś można w mieście znaleźć ślady. Wątków z rodzinnego miasta autorki jest więcej.
Zapraszamy do przeczytania fragmentu rozdziału XI:
Zamieszkali w domu przy ulicy Spółdzielczej, która wtedy nazywała się Kupiecką. Henio był jedynakiem. Bardzo mało pamięta z tego czasu.
– Gdy wyjechałem z Polski, miałem siedem lat – wspomina. – Dla mnie to był dobry czas. Miałem wesołe i przyjemne dzieciństwo. Mama nie pracowała, była w domu, miałem bardzo dużo przyjaciół, bawiliśmy się razem, dużo z mamą spacerowaliśmy. Przecież Świdnica jest piękna i zielona. Było naprawdę przyjemnie. Czułem się tu bardzo dobrze. – I dodaje: – Kiedy wróciłem do Świdnicy pierwszy raz już jako dorosły mężczyzna, to spotkałem dziewczyny, które dalej mieszkały w tym domu, w którym dorastałem. Jako dzieci bawiliśmy się razem. One mi opowiedziały, że gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, to ja bardzo płakałem i pytałem rodziców, dlaczego wyjeżdżamy, po co. Ja tego zupełnie nie pamiętam. Ale wygląda na to, że tak było. W mojej pamięci się to nie zachowało.
Ale zachowały się za to polskie piękne lato i zima ze śniegiem. W Izraelu śnieg pada rzadko, raz, dwa razy w roku. I jeszcze zachowało się samo miasto, które Henio uważał za piękne – rynek, lasy dookoła, rzeczka, tory kolejowe. Tak, pociąg! Bardzo lubił jeździć koleją, lubił lokomotywy.
Mama zabierała go na dworzec, by patrzył, jak wjeżdżają. Uwielbiał jazdę pociągiem do Wrocławia.
Pamięta jeszcze jedną rzecz, która była inna niż w Izraelu. W Świdnicy dzieci nie chodziły same. Zawsze za rękę z mamą lub tatą, czasem sąsiadką. Same mogły się poruszać w granicach podwórka, dalej już nie. W Izraelu wszędzie były same i nikt się nie przejmował tym, gdzie się szwendają.
– Nam, dzieciom, było fajnie w Świdnicy, Wałbrzychu, Dzierżoniowie – mówi dziś izraelski ambasador. – Ale potem zaraz było też fajnie w Izraelu, właśnie tym dzieciom ze Świdnicy, Wałbrzycha, Dzierżoniowa. Nie myśleliśmy tam o tym, co było.
Wspomnienia pochodziły raczej z opowieści rodziców. Początkowo Świdnicę pamiętał ich oczami. W Izraelu wszystko było inne i nowe. Trzeba było zmienić cały swój świat – imię, język, otoczenie, bo zamieszkali nad morzem, a przecież Dolny Śląsk to pagórki, więc inny klimat, ale i zwyczaje. Dla dziecka to bardzo dużo.
– Ta pamięć o Świdnicy wróciła do mnie dopiero 30 lat później – mówi Zvi Rav-Ner. – Gdy przyjechałem tu do miasta mojego urodzenia już jako ambasador Izraela. I pozostało w niej to wszystko jednak jako piękne i beztroskie lata. Rodzice za to bardzo tęsknili. Gdy było za gorąco w lecie, to mówili: „W Polsce lato jest lepsze, nie jest tak gorąco”. A gdy był śnieg, to mówili: „W Polsce śnieg był piękny”. Ale ja się szybko zaaklimatyzowałem. Tak to już jest z dziećmi.
Wyjazd do Izraela był marzeniem ojca małego Henryka. Ale pod koniec lat 50. nie było to już proste.
– Tato był syjonistą przed wojną, jako bardzo młody chłopak – opowiada Zvi Rav-Ner. – Mam nawet jego fotografie w mundurze partii rewizjonistycznej Menachema Begina, który 40 lat później został naszym premierem.
Ale jednocześnie był religijny i pobożny. On jeszcze przed wojną myślał o emigracji z Polski do Palestyny. Tak jak wielu polskich Żydów w latach 30. Taka była tendencja. Jeszcze nie utworzono Izraela. Już nie wspominając o hasłach, które padały w przestrzeni publicznej: „Żydzi do Palestyny”. Po wojnie rodzice wrócili do Polski z Rosji z radością, bo nie chcieli tam zostać. Tato nie lubił komunizmu ani socjalizmu. Przez te całe sześć lat wojny marzyli o powrocie do Polski. Tak jak wszyscy na Syberii. Polacy też przecież o tym marzyli. I w Świdnicy rodzicom nie było źle. Ale rodzina zaczęła emigrować – najpierw siostra Gienia i szwagier z Krakowa wyjechali do Izraela w 1949 roku. Starszy brat, jego żona i dwoje dzieci dostali wizę do Stanów Zjednoczonych. Dlatego ojciec złożył prośbę o zgodę na wyjazd za granicę. Ale w latach 50., gdy ja się urodziłem, już nie pozwalali emigrować. Nie tyle do Izraela, ile w ogóle. To już był czas stalinizmu. Stosunki z Zachodem się pogorszyły i wyjazdów zakazywano. Dopiero w 1957 roku pozwolono nam wyjechać.
To Gomułka otworzył granice dla Żydów. Dlatego pod koniec lat 50. wyjechało ich do Izraela około 100 tysięcy. Ze Świdnicy powoli znikały rodziny żydowskie. W końcu Rawnerowie zostali sami w kamienicy przy ulicy Kupieckiej, gdzie Żydzi stanowili jeszcze niedawno połowę lokatorów.
– Wyjechaliśmy do Izraela nie dlatego, że było nam w Świdnicy źle, że był taki wielki antysemityzm – mówi Zvi Rav-Ner. – On, owszem, był, ale to nie było silne i w jakiś sposób mające wpływ na nasze życie. To nie przeszkadzało. A odwrotnie. Rodzice i ich znajomi jeszcze wiele lat po wyjeździe, już w Izraelu, siadali i rozmawiali: „Jak by to było, gdybyśmy ze Świdnicy nie wyjechali”. Tak, tak… Bo nie ma raju w żadnym kraju.
[…]Ambasador Zvi Rav-Ner nie ma wątpliwości, że ochłodzenia stosunków polsko-izraelskich żałują wszyscy rozsądni ludzie i w Polsce, i w Izraelu.
– Owszem, są ci wariaci, narodowcy, którzy tak jak w Kaliszu krzyczeli: „Śmierć Żydom”… – mówi ze smutkiem. – Ale ja wiem, że to malutka grupa antysemitów. A tak naprawdę wielu ludzi w Polsce sympatyzuje z Żydami. I w Izraelu jest podobnie. Przed pandemią setki tysięcy turystów z Izraela odwiedzało Polskę każdego roku. I wcale nie dla Zagłady, nie by jechać do Auschwitz. Tam też oczywiście wielu docierało, ale byli tacy, którzy jeździli nad Bałtyk, nad jeziora, do Warszawy, Krakowa, Zakopanego, a nawet do galerii handlowych, bo ceny u was były niższe. A do Izraela setki tysięcy pielgrzymek jechało. Wszystko się niestety zmieniło w ostatnich latach. Ale może się znów odmieni? Nie jestem pesymistą. Stosunki muszą się odbudować. Naprawdę powinniśmy być sobie bliscy. Nie jesteśmy przecież wrogami.
[Fragment pochodzi z rozdziału XI – KSIĘGA KAPŁAŃSKA: „ZMIENIĘ W RUINY WASZE MIASTA”. POŻYDOWSKIE WYLICZANKI]
Ciąg dalszy tej historii już w książce, którą można nabyć tutaj (obecnie trwa przedsprzedaż). Kliknij TUTAJ
/opr. red./
Zdjęcie udostępnione przez autorkę